Na 400 metrów można biec z gracją

Startowała na igrzyskach w Londynie i Rio na 200 m. Wychowała się w Warszawie, do której chętnie wraca. Mieszka w Sopocie. Najbardziej lubi Wdzydze Kiszewskie.

Publikacja: 11.04.2018 17:15

Na 400 metrów można biec z gracją

Foto: Rzeczpospolita/Artur Waś

Rz: 14 kwietnia w centrum Warszawy odbędzie się pierwszy w Polsce miejski bieg, podczas którego uczestnicy sami zdecydują, jak pokonać trasę: zmierzyć się z przeszkodami czy je ominąć i mknąć ile sił do mety. Została pani ambasadorką tego wydarzenia. Strategia już obrana?

Anna Kiełbasińska: Wszystko zależy od tego, w jakiej kondycji wrócę po obozie. Miałam już okazję poznać przeszkody podczas treningów na stadionie Orła i jeśli nie będzie ryzyka kontuzji, postaram się je pokonać również w trakcie biegu Reebok Powerun by Runmageddon. Lubię wyzwania, interesowałam się siłami specjalnymi, czytałam na ten temat dużo książek i już kiedyś chciałam wziąć udział w podobnych zawodach, ale niestety kolidowało to z moimi startami. Teraz będę mogła nadrobić zaległości. To będzie takie małe spełnienie moich marzeń.

Stare Miasto i Bulwary Wiślane, którymi będzie prowadziła trasa, kojarzą się pani jako warszawiance pewnie z innymi przyjemnościami niż bieganie…

Nie będę oryginalna, jeśli powiem, że kojarzą mi się – jak chyba sporej części warszawiaków – z pierwszą porządną randką (śmiech). Nie uprawiałam jeszcze sportu na tych terenach. Dla mnie to nowość, ale i duża atrakcja.

Wychowała się pani na Bemowie. Jak wspomina pani dzieciństwo spędzone w tej warszawskiej dzielnicy?

Można powiedzieć, że dorastałam w wiosce w centrum miasta. Z osiedla Przyjaźń, na którym mieszkałam, jest jakieś 15 minut do Śródmieścia. Patrząc, jak mozolnie dzisiaj jeździ się po Warszawie, to bardzo mało. Pamiętam jeszcze czasy, kiedy po drugiej stronie ulicy, za blokami, były pola kapusty i pszenicy – teraz są tam nowoczesne osiedla i trasa. Mieszkaliśmy w domkach fińskich postawionych dla robotników, którzy budowali Pałac Kultury i Nauki. Zostały one przekazane naukowcom z wyższych uczelni, w tym mojemu dziadkowi – profesorowi matematyki. Dzięki temu mogłam wychowywać się w bliskości z naturą. Otaczałam się ludźmi z tych rejonów, tworzyliśmy taką odrębną społeczność i nie miałam potrzeby ruszać się za daleko. Podstawówka na Konarskiego i gimnazjum na Czumy były pod nosem. Warszawy „typowej” nie zaznałam do 14.–15. roku życia. Wszystko się zmieniło, gdy zajęłam się sportem.

Słyszałem, że podróże na treningi na Konwiktorską traktowała pani jak wyjazdy na koniec świata?

Najpierw autobus, potem przesiadka do tramwaju, listopad – ciemno i ponuro, stadion Polonii też niezbyt przyjemny, jeszcze przed remontem, w szatni nie za czysto. To wszystko składało się na przerażający obraz. Nie chciałam tam jeździć. Trener namawiał moją siostrę, żeby mnie przekonała. Przełomem były pierwsze wygrane zawody – halowe mistrzostwa Warszawy młodzików na AWF. Przystąpiłam do nich praktycznie bez przygotowania. Poczułam, że jestem w tym dobra, zrobiłam się bardziej otwarta i odważniejsza. Poszłam do liceum przy stadionie Polonii. Z czasem każda podróż na Konwiktorską stawała się łatwiejsza. Dwa lata temu zmieniłam klub, przeszłam z warszawskiego AWF do SKLA Sopot. W stolicy były kłopoty finansowe, czuliśmy się niedoceniani. Mam wrażenie, że Warszawa nie jest przyjazna sportowcom i ich nie kreuje. Ale nadal mam duży sentyment do tego miasta. Jestem tu kilka razy w roku. Widzę, że Warszawa się zmienia, najbardziej podoba mi się to, że ludzie zaczęli się ruszać.

Jak się pani żyje w Sopocie?

Przeprowadziłam się tam już prawie cztery lata temu. W mieście, w którym jest dostęp do natury, czuję się o wiele lepiej. W Warszawie mamy wprawdzie Kampinos, Wisłę i parki, ale morze, lasy i bliskość Kaszub jest dla mnie atrakcyjniejsza. Każdą wolną chwilę spędzam na plaży, to mnie wycisza, uspokaja i ładuje energią. W weekendy, gdy jest już cieplej, a nie mam zawodów, zwiedzam okolice. Słyszałam, że są przepiękne. Organizuję sobie takie małe, jednodniowe wycieczki. Myślę, żeby kupić rower, bo w Trójmieście są wspaniałe ścieżki.

Latem da się wytrzymać czy trzeba wyjechać, żeby odpocząć od zgiełku i gwaru?

Wiadomo, że Sopot jest latem bardzo zatłoczony. Najlepszymi miesiącami są kwiecień, maj i początek czerwca. Jest już ciepło, wszystko kwitnie, a nie ma jeszcze dzikich tłumów. Nie znoszę tłoku, wakacje, ze względu na zawody, spędzam głównie poza Trójmiastem. Do Sopotu wpadam tylko na kilka dni. Wówczas trzeba sobie znaleźć miejscówki, w których jest mniej ludzi.

Ma pani już swoje ulubione miejsca?

Wdzydze Kiszewskie. Ale to już nie Trójmiasto, tylko prawie Bory Tucholskie. Są tam jeziora i wieża widokowa. A jeżeli chodzi o Trójmiasto – jest plaża dla psów, pomiędzy Sopotem a Gdynią pod skarpą przy samym lesie – wiedzą o niej jedynie wtajemniczeni, turystów za dużo się tam nie kręci. To kameralne miejsce jeszcze przed klifem w Orłowie, który też bardzo lubię. Mniej oblegana jest również szeroka plaża w gdańskich Górkach Zachodnich. Dużo czasu spędzam we Wrzeszczu, gdzie chodzę na jogę. Można tam znaleźć fajne miejscówki kulturalne. W Sopocie uwielbiam klimatyczną knajpę Dwie Zmiany, znajduje się ona na samym wejściu na Monciak, ale o dziwo nie ma tłumów. Zawsze wpadam tam na kawę i ciasto.

Czuję, że po tej rozmowie zostanie pani ambasadorką Trójmiasta…

(śmiech) Byłoby miło.

Podobno do Sopotu przyjeżdżają trenować lekkoatleci z całej Europy.

Jesteśmy jedynym klubem w Polsce, który ma swój stadion. W SKLA pracują cudowni ludzie z pasją. Chyba Piotr Lisek powiedział, że to jedno z jego ulubionych miejsc. Wcale się nie dziwię. Stadion położony jest w lesie. Gdy wejdzie się na szczyty trybun, widać morze. Rewelacja. Po skończonym treningu zostaję zwykle z 20 minut, by posłuchać śpiewu ptaków. Niestety, niedawno odeszli od nas dwaj sponsorzy: Energa i Lotos. Szukamy finansowego wsparcia. Szkoda byłoby to wszystko stracić.

Polska rzeczywistość bywa brutalna. W jednym z wywiadów powiedziała pani, że gdyby nie wojsko, to już by sportu nie uprawiała.

Prawdopodobnie nie byłoby mnie stać na dalsze treningi i starty. Nie chodzi o to, że lekkoatletyka to kosztowna dyscyplina – życie jest kosztowne. Będąc zawodowcem, nie masz czasu, żeby pójść do pracy i zarabiać pieniądze. Zanim dostałam etat w jednostce w Krzesinach, zdarzało się, że musiałam prosić mamę o dziesięć złotych na bilet i bułkę. Nie miałam żadnego dofinansowania ani stypendium. Cieszę się, że teraz mogę się odwdzięczyć tym ludziom, którzy wyciągnęli do mnie rękę, reprezentując ich m.in. w igrzyskach wojskowych. Gdyby nie wojsko i klub, miałabym teraz 800 zł miesięcznie.

Służy pani w Siłach Powietrznych. To brzmi dumnie.

Prawda? No i mundur jest dużo ładniejszy niż Wojsk Lądowych. Mam ten przywilej, że na co dzień mogę przyglądać się z bliska, jak startuje i ląduje F-16. Nie latałam, bo trzeba mieć do tego wysokie kwalifikacje, skończone studia i perfekcyjne badania medyczne. Ale miałam kilkakrotnie okazję podróżować casą. Dwa razy była wyposażona w fotele pasażerskie, a dwa razy siedzieliśmy po bokach na ławeczkach jak prawdziwi żołnierze udający się na akcję.

Skoki ze spadochronem też zaliczone?

Jeszcze nie. Ale nie wiem, czy odważyłabym się. Musiałabym mieć pewność, że spadochron się otworzy i przeżyję (śmiech).

Jak często bywa pani w jednostce?

Jestem oddelegowana do klubu, więc nie są to tak częste wizyty jak w przypadku osób, które pozostają na miejscu. Do Krzesin przyjeżdżam zazwyczaj raz w miesiącu, żeby odbyć służbę w zespole sportowym: czasem jest to wizyta na strzelnicy, czasem na poligonie, są różne sprawdziany. Wcześniej przeszłam czteromiesięczne szkolenie w wojskach lądowych. Nie chcę nikogo obrazić, ale dla mnie to był powrót do dzieciństwa. Robienie zasadzek w nocy, skradanie się – przypominało mi to zabawę w podchody czy chowanego w lesie. Kiedy pierwszy raz rzucałam granatem, żartowałam z dowódcą, że mam większą tremę niż przed imprezami mistrzowskimi. Wszystko chcę robić jak najlepiej. W razie konfliktu pewnie bym sobie poradziła, ale wolałabym tego nie sprawdzać.

To dla pani przełomowy sezon. Zmienia pani dystans na 400 m. Mówi pani, że to najtrudniejsza konkurencja, ale jednocześnie dająca prawdziwą radość z biegania.

Na 100 czy 200 m, żeby osiągnąć dobry wynik, wszystko musi być wykonane perfekcyjnie. Na dłuższym dystansie zawsze jest szansa, że jakiś mały błąd da się naprawić. Nie trzeba się spinać, można biec z gracją. To jest przyjemniejsze, ale na ostatnich metrach cierpi się bardziej. Wszystko boli, odmawia posłuszeństwa, zastanawiasz się, czy dasz radę doczołgać się do mety. Kilka lat temu biegałam 400 m częściej, ale te wspomnienia nie są dobre… W tym roku, gdy wystartowałam pierwszy raz w hali – na 300 m, czyli dystansie podobnym – sprawiało mi to wielką frajdę i dodało otuchy przed sezonem letnim.

O bieganiu 400 m myślała pani już po igrzyskach w Londynie. Wcześniej, jeszcze jako nastolatka, zdobyła pani złoto w tej konkurencji podczas halowych mistrzostw Polski. Dlaczego więc dopiero teraz bierze się pani do tego dystansu na poważnie?

Mistrzynią Polski zostałam spontanicznie. Byłam juniorką, skończyłam sezon trzy tygodnie wcześniej, wiedziałam, że to ostatnia szansa, żeby pobić halowy rekord w swojej kategorii wiekowej. Podzieliłam się tym szalonym pomysłem z trenerem Edwardem Bugałą. Powiedział: „Próbujemy”. Mimo że było już po terminie, udało się wystartować. Totalnie nieświadoma, jak mam pobiec, dostałam się do finału i uzyskałam czas o ponad sekundę lepszy niż w eliminacjach. Zaczęłam zastanawiać się nad zmianą konkurencji, ale ze względu na to, że czułam się niespełniona na 100 i 200 m, oraz na moją chorobę odkładałam tę decyzję. Teraz postawiliśmy wszystko na jedną kartę, ponieważ to ostatni moment na zmiany. Igrzyska w Tokio już za dwa lata, a do 400 m nie da się przygotować w kilka miesięcy.

Przestawiając się na dłuższy dystans, otwiera pani sobie drogę do sztafety 4×400 m i zwiększa szansę na medale. Chłopaki pobili niedawno rekord świata w hali, ale dziewczyny także odnoszą sukcesy.

To one były zawsze na piedestale, a teraz zyskały dodatkową motywację. Nieprzypadkowo pojawia się coraz więcej świetnych polskich zawodniczek startujących na 400 m, które podziwiają wyniki dziewczyn i chcą być częścią tej ekipy. Jestem jedną z tych osób.

Rekord życiowy na 400 m w hali już jest. Sezon zimowy należał do pani. Życiówki na 60 i 200 m, najlepszy w historii polskiej lekkoatletyki rezultat na 300 m, była pani również liderką list na 200 m…

To dodaje mi odwagi i optymizmu. Pokazuje, że mam możliwości.

Znakomite wyniki jak na dziewczynę po przejściach. Dwa lata temu postanowiła pani podzielić się z opinią publiczną informacją, że od dzieciństwa zmaga się z chorobą autoimmunologiczną, która daje o sobie znać co jakiś czas i objawia się okresową utratą włosów. Poczuła pani ulgę?

To, że się z tym pogodziłam, zaakceptowałam i wyszłam z tym do ludzi, spowodowało, że jest mi teraz łatwiej. Zrzuciłam z siebie ciężar. Dzięki temu, że nie muszę się już ukrywać ze swoją chorobą, stałam się lżejsza. Nie będzie na razie cudownego uzdrowienia, bo nikt jeszcze nie znalazł odpowiedzi, skąd się to bierze i jak to leczyć. Ale czy w związku z tym mam siedzieć i płakać? Brak włosów nie ma wpływu na to, jak żyję. Mogę robić wszystko. Pisze do mnie sporo dziewczyn, które mają z tym problem: zamykają się w sobie, uważają, że to koniec świata. To nie jest wyjście. Stres uaktywnia chorobę, dlatego chciałam zaapelować, żeby cieszyły się życiem. Zdaję sobie sprawę, że to trudne, ale możliwe.

Dziś już, nosząc na głowie chustę, nie musi się pani mierzyć z pytaniami, czy przeszła pani na islam…

Kiedy usłyszałam to po raz pierwszy, zrobiło mi się przykro. Ale spokojnie wszystko tłumaczyłam. Im więcej takich rozmów przeprowadzałam, tym bardziej się oswajałam. Na dziwne spojrzenia odpowiadałam uśmiechem. Rozumiem, że to silniejsze od ludzi. Gdy chodziłam w Polsce w turbanie, niektórzy zaczynali do mnie mówić po angielsku, bo mam ciemniejszą karnację.

Chciała pani nawet zająć się z koleżanką produkcją takich chust…

Myślałyśmy o tym z Ulą Bhebhe (płotkarka – przyp. red.). Jeździłyśmy po sklepach, kupowałyśmy tkaniny, zaczęłyśmy szyć, ale okazało się, że trudno jest nam zdobyć materiał, jaki byśmy chciały, we wzory, jakie nam się podobały. Nadruki byłoby zrobić ciężko, więc musiałoby to być tkane. Zbyt kosztowne i czasochłonne zajęcie, dlatego pomysł poszedł na razie na półkę. Nie wszyscy chcą nosić peruki, a sama dobrze wiem, jak trudno jest znaleźć odpowiednią chustę. Mam teraz ich w domu z 50 albo 60, z czego założyłam pewnie cztery albo pięć (śmiech).

Więcej chust niż butów?

Zależy jakich butów… Sportowych mam jednak więcej. Ale na co dzień wystarczy mi kilka porządnych par. Nie jestem z tych kobiet, co mają półki uginające się od obuwia.

Fakt, że zakładała pani chustę czy turban na głowę, bywał w niektórych sytuacjach uciążliwy, np. podczas kontroli na lotnisku?

Tylko w Polsce. Wiem, że to względy bezpieczeństwa, ale zdarzyło się kilka sytuacji, których sprowokowanie nie było obowiązkiem celników. Kiedy stoisz w kolejce, a za tobą jest 15 obcych osób, nie masz ochoty na głos zwierzać się funkcjonariuszowi, czy turban jest z powodu raka czy z innego powodu.

Kiedy dowiedziała się pani o chorobie?

Pierwsze objawy pojawiły się w przedszkolu. Od tego czasu choroba przypomina o sobie raz na kilka lat. To sprawia, że są momenty, gdy człowiek o niej w ogóle zapomina. Trzeba o siebie dbać, uważać na dietę, nie przejmować się. I cieszyć się życiem.

Dziś już podobno jest pani w stanie z choroby żartować…

Czemu mam cały czas mówić o niej na poważnie? Lubię takie sarkastyczne podejście. Wiadomo, że jak ktoś przekroczy granicę dobrego smaku i trafi na mój słabszy dzień, zrobi mi się przykro. Ale jeśli wszystko jest utrzymane w dobrym tonie, to nie ma problemu.

Nadal planuje pani zakończyć karierę po igrzyskach w Tokio?

Na pewno będę chciała zrobić sobie przerwę, żeby założyć rodzinę. Wtedy się zastanowię, co dalej. Obserwowałam swoje koleżanki, które wracały do sportu po urodzeniu dziecka, i już wiem, że to nie takie łatwe. Miałam wrażenie, że nie były w pełni ani matkami, ani lekkoatletkami. Wolałabym tego uniknąć.

Rozważa pani powrót na studia?

Na AWF poszłam, bo tak zrobiła większość moich znajomych. W ciągu pół roku zorientowałam się, że to nie jest coś, co by mnie interesowało. Studia miały mi pomagać w karierze, a okazało się, że były wielką przeszkodą, bo wykładowcy na warszawskiej AWF są bardzo wymagający. Po pierwszym semestrze zrezygnowałam. Przez dwa lata studiowałam psychologię w zarządzaniu na Akademii Leona Koźmińskiego. Dopiero tam zrozumiałam, że można jednocześnie studiować i uprawiać zawodowo sport. Ze względu na intensywne starty musiałam jednak przerwać naukę. Nie wiem, czy wrócę na uczelnię. Zdaję sobie sprawę, że dyplom przydaje się w życiu, ale mam kilka innych pomysłów.

Podobno myśli pani o dołączeniu do świata dziennikarskiego?

Prowadziłam już raz sportową audycję w Radiu Gdańsk razem z panem Włodkiem Machnikowskim. Bardzo mi się to spodobało. Nawet kilka osób powiedziało mi, że mam radiowy głos. Rozczarowałam się jednak, gdy się dowiedziałam, że to nie prowadzący wybiera i puszcza piosenki. Słucham dużo różnej muzyki i wydaje mi się, że nie mogłabym bez niej żyć. Myślałam, że będzie fajnie to połączyć z rozmowami z ciekawymi ludźmi. Ale to mnie nie zniechęciło.

W takim razie zapraszam do naszego świata, ale uprzedzam, że w mediach głęboki kryzys…

Ostatnio zasmakowałam życia za granicą. Po powrocie nachodzi człowieka refleksja, czy gdzie indziej nie byłoby łatwiej…

Anna Kiełbasińska, 27 lat, lekkoatletka. Rodowita warszawianka, od kilku lat mieszka i trenuje w Sopocie. Olimpijka z Londynu i Rio. Startowała tam w biegach na 200 m, odpadła w eliminacjach. Młodzieżowa mistrzyni Europy na tym dystansie (2011), brązowa medalistka na 100 m. Zdobywała też medale na mistrzostwach Europy juniorów (srebro w sztafecie 4×100 m i brąz na 200 m w 2009 r.) oraz Światowych Wojskowych Igrzyskach Sportowych (srebro na 200 m w 2015 r.). Służy w Siłach Powietrznych RP w jednostce w Krzesinach.

Rz: 14 kwietnia w centrum Warszawy odbędzie się pierwszy w Polsce miejski bieg, podczas którego uczestnicy sami zdecydują, jak pokonać trasę: zmierzyć się z przeszkodami czy je ominąć i mknąć ile sił do mety. Została pani ambasadorką tego wydarzenia. Strategia już obrana?

Anna Kiełbasińska: Wszystko zależy od tego, w jakiej kondycji wrócę po obozie. Miałam już okazję poznać przeszkody podczas treningów na stadionie Orła i jeśli nie będzie ryzyka kontuzji, postaram się je pokonać również w trakcie biegu Reebok Powerun by Runmageddon. Lubię wyzwania, interesowałam się siłami specjalnymi, czytałam na ten temat dużo książek i już kiedyś chciałam wziąć udział w podobnych zawodach, ale niestety kolidowało to z moimi startami. Teraz będę mogła nadrobić zaległości. To będzie takie małe spełnienie moich marzeń.

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Archiwum
Znaleźć sposób na nierówną walkę z korkami
Materiał Promocyjny
BaseLinker uratuje e-sklep przed przestojem
Archiwum
W Kujawsko-Pomorskiem uczą się od gwiazd Doliny Krzemowej
Archiwum
O finansach samorządów na Europejskim Kongresie Samorządów
Archiwum
Pod hasłem #LubuskieChallenge – Łączy nas przyszłość
Archiwum
Nie można zapominać o ogrodach, bo dzięki nim żyje się lepiej