Reklama
Rozwiń

Kolarstwa z klasą już nie ma

Zaczynał w bydgoskim Romecie, przez 15 lat ścigał się w najlepszych włoskich grupach zawodowych. Sylwester Szmyd zakończył karierę.

Publikacja: 26.10.2016 23:00

Kolarstwa z klasą  już nie ma

Foto: Fotorzepa, Pio Piotr Guzik

Rz: Pamięta pan jak to wszystko się zaczęło – sport, kolarstwo, pierwszy klub?

Sylwester Szmyd: Od małego kochałem żużel, chodziłem na wszystkie mecze Polonii. Piłka nożna mnie nie pociągała, może dlatego, że Zawisza nie był wtedy mocny. W latach mojego dzieciństwa, w latach 80. chyba każdy Polak oglądał Wyścig Pokoju. Ja także. Jeszcze zanim zacząłem się ścigać, wracałem szybko do domu, żeby zobaczyć relację z wyścigu. Jeśli kolarze przejeżdżali przez Bydgoszcz stałem przy trasie. Miałem 10 lat, okres kiedy dziecko chce być wszystkim i wtedy zapisałem się do klubu kolarskiego. Za inny sport już się nie wziąłem. Zostało tylko kolarstwo. Aż do wczoraj.

Pierwszym pana rowerem był Romet produkowany w Bydgoszczy?

Bydgoszcz w tych latach kojarzyła się z Rometem. Działał tam też przyzakładowy klub, na tych rowerach ścigała się kadra Polski na Wyścig Pokoju. Potem jako zawodnik dostałem jeden z takich rowerów. Jako dziecko marzyłem o pasacie. Chciałem go kupić za pieniądze z Komunii Św. musiałem czekać pół roku. Rowery były wtedy niedostępne, nawet jeśli fabryka znajdowała się obok twojego domu. Prawie codziennie zachodziłem do sklepu i patrzyłem, czy przyszedł towar. W końcu pojawiły się dwa waganty i jeden pasat. Natychmiast, pobiegłem do mamy, prosiłem ją, żeby się zwolniła z pracy i go kupiła.

Wielokrotnie pan powtarzał, że nie był zbyt utalentowany do kolarstwa?

Trener rozmawiając z rodzicami mówił, że kolarze ze mnie nie będzie, że nie nadaję się do sportu wytrzymałościowego. Radził, żebym zajął się szkołą, może innym sportem. Trochę miał rację. Na treningach mieliśmy dojechać rundę do dawnej jednostki wojskowej, to było trzy kilometry, a ja nie dojeżdżałem z kolegami. Zawsze pierwszy puszczałem koło, gdy wiał silny wiatr.

A jednak się panu udało, został pan zawodowym kolarzem…

Nie powiedziałbym, że się udało. Mam taki charakter. Jeśli się za coś biorę, to robię to profesjonalnie do końca. Koledzy chodzili na dyskoteki, popijali piwo, a ja w tym czasie jeździłem na trening. Padał deszcz, nawet śnieg a ja jako jedyny stawiałem się na zbiórkę z której trener z powrotem odwoził mnie do domu, ale czasami trenowałem w pojedynkę. Gdy była jakaś uroczystość rodzinna o piątej rano wychodziłem na trening, byleby tylko pojeździć. Zimą trzy razy w tygodniu jeździłem do babci pod Świecie i zasuwałem na łyżwach na stawach. Wracałem o 21 pekaesem do domu. Nie było to dla mnie wyrzeczeniem. Z czasem kiedy robiłem to już bardziej świadomie marzyłem o zawodowej grupie, ale nie miałem szans na kontrakt z Mrozem, bo to wtedy była najwyższa półka, ale też z innymi polskimi grupami. Wyjechałem do Włoch.

Dla większości kolarzy to szkoła życia. Po takich wyjazdach rezygnują z kolarstwa. Michał Kwiatkowski długo nie wytrzymał w półamatorskiej drużynie z Włoch…

We Włoszech rozgrywane są najsilniej obsadzone wyścigi do lat 23. Nie można inaczej przejść na zawodowstwo jeśli przez to się nie przejdzie. Gdzie w Polsce można nabrać takiego doświadczenia? Trzeba się zagiąć i ścigać. Za moich czasów nie było Internetu, komórek, skype’a mi wystarczyła karta za 5 tys. lirów i dzwoniłem do rodziców raz na tydzień. Nie tęskniłem, bo wiedziałem, że jak w styczniu wyjadę, wrócę dopiero za kilka miesięcy, więc nie ma sensu rozczulać się nad sobą.

Jeździł pan w najlepszych włoskich drużynach. Spotkał pan w nich wielu wybitnych kolarzy, szczególnie ceni pan jednak kontrakt z Liquigasem. Dlaczego?

Dobre wspomnienia mam z każdej z tych zespołów. Z Vini Caldirola, bo z nią podpisałem pierwszy zawodowy kontrakt w 2001 roku. W Mercatone Uno spędziłem sezon z Marco Pantanim. Byłem ostatnim pomocnikiem Pantaniego, w ostatnim jego wyścigu – Giro d’Italia w 2003 roku. Saeco była jedna z najsilniejszych grup kolarskich, taki dzisiejszy Sky pomieszany z Movistarem. Damiano Cunego wygrał wtedy Giro, Gilberto Simoni był trzeci. W Lampre miałem chyba swój najsilniejszy sezon. W kilku wyścigach 2008 roku nie zajmowałem gorszego miejsca niż dziesiąte. Miałem szansę na zwycięstwo etapowe w Tour de France, ale zostałem wstrzymany przez grupę, by pomagać Cunego. Mam do dziś o to ogromny żal. W Liquigas panowała wspaniała atmosfera, poznałem tam wielu kolegów – Vincenzo Nibaliego, Ivana Basso, młodego jeszcze Petera Sagana. Wtedy też wygrałem etap w Dauphine na Mont Ventoux. Bardzo dobrze się czułem przez cztery lata kontraktu, bo osiągnąłem dojrzałość zawodniczą, nie męczyły mnie obciążenia treningowe i startowe.

Zawsze uważany był pan za dobrego pomocnika. Odpowiadała panu ta rola?

Miałem nawet takie propozycje, żeby przejść do drużyny, w której miałbym za zadanie być w dziesiątce wyścigów tygodniowych. To nie miało sensu. Nawet jak dobrze jeździłem w górach, to zbyt wiele traciłem na czasówkach. Dobrze jest, gdy sportowiec stawia sobie realne cele. Czułem, że najlepiej czuje się wtedy, kiedy mogę komuś pomóc. Wyzbyłem się więc chorych ambicji, że wygram wielki wyścig. Mam też z tego powodu satysfakcję, bo kilka razy słyszałem jak angielscy dziennikarze mówili, że jestem jednym z najlepszych na świecie pomocników. Dziękował mi Basso, Nibali. Bjarne Riis chciał mnie zatrudnić do Saxo Bank z nastawieniem, że miałbym wspierać liderów. Byłem za to ceniony w peletonie.

Pomaga pan nawet teraz Peterowi Saganowi, choć nie jeździliście ostatnio w jednej drużynie.

Jesteśmy sąsiadami, mieszkamy razem na Lazurowym Wybrzeżu. Kiedy Peter, który ma wiele startów i obowiązków reklamowych, jest w domu razem trenujemy. Przed mistrzostwami świata w Katarze jeszcze kilka godzin przed wylotem ćwiczyliśmy sprinty. Wiedziałem wtedy, że ma mocną nogę i może wygrać, mówiłem mu o tym. Po zdobyciu tytułu podziękował mi za treningi i wiarę w jego mistrzostwo.

Słowak jest barwną osobowością, słychać opinie, że pojawienie się takiej postaci jest czymś najlepszym, co mogło się przytrafić kolarstwu. Zgadza się pan z tą opinią?

Brakowało kogoś takiego. To co robi, filmy, popisy, żarty ale i mądre wypowiedzi, sposób wygrywania siłą rzeczy podobają się ludziom. Dla przeciętnego kibica jesteśmy dopingowiczami. Peter zrywa z wizerunkiem kolarza-koksiarza. Pojawienie się takiej gwiazdy dało świeży powiew dyscyplinie. Jest nam bardzo potrzebny. Uwielbiają go nawet rywale. Każdy jest zadowolony kiedy on wygrywa. Jak go nie lubić. Jeździ czysto, nie jest cwaniakiem, sam się wkurza na tych kuglarzy, co tylko wożą mu się na kole, robią różne podchody, by potem wykorzystać jakieś nieszczęście w peletonie.

Czy kolarstwo przez 15 lat pana zawodowej kariery zmieniło się na gorsze?

Nie ma już niepisanych dżentelmeńskich reguł, które wcześniej panowały. Skończyło się kolarstwo z klasą. Lider leży na ziemi i rywale wtedy dopiero zaczynają atak. Tak było podczas Giro gdy upadł Krujiswik. 40 km przed metą jest niebezpieczny zjazd i każdy zjeżdża na granicy życia i śmierci. Pamiętam jak kilka lat temu etap Vuelty kończył się w Murcji, skąd pochodzi Alejandro Valverde. Byłem w pierwszej grupie. Podjechał i powiedział na zjeździe nie walczymy, jest niebezpiecznie, można sobie krzywdę zrobić. Znał te rejony, bo tu mieszkał. Każdy mu uwierzył i posłuchał. Na większości wyścigów ściganie na całego zaczyna się od początku. Tak kiedyś nie było.

Ale czy to nie jest dobre dla kolarstwa, kibice lubią taką rywalizację?

Nie mówię tego po to, żeby szukać zrozumienia, doceniam inne poglądy, cieszę się jednak, że nie muszę się ścigać w takich warunkach. Chodzi mi o to, że w peletonie, w którym ja jechałem, liderzy walczyli twarzą w twarz, umawiali się na bezpośrednie pojedynki. Nikt nie protestował kiedy etapy na Giro czy w Tour de France zaczynały się wolno od 25 km na godzinę, a tempo podkręcano dopiero w ostatniej fazie. Nie było tej wycinki, rzeźni. Nie podoba mi się to, że dziś każdy chce być z przodu, choć nie ma do tego predyspozycji. Takie czasy.

Nibaliego i Henao też pan krytykuje za jazdę va banque podczas wyścigu olimpijskiego w Rio?

Nie, bo to było ściganie się o medal. Wtedy trzeba grać va banque, ale na wielkich tourach panują inne zasady. W Brazylii Nibali nie jechał po medal, ale jechał po złoto. Przednie koło mu poderwało się do góry, nie zdążył go opanować i upadł, ale grał o wszystko.

Ma pan wiele pasji – samoloty, wina, kolarstwo. Czy jedną z nich zajmie się pan zawodowo po zakończeniu kariery?

Latanie traktuje hobbystycznie. Gdybym ukończył kurs w moim wieku nie znalazłbym pracy w tej dziedzinie. Kocham wina i wszystko, co związane z hodowlą, degustacją. Jestem teraz na Morawach i szukam szczepów. Ale to też tylko pasja, choć chodzi mi po głowie projekt w którym połączyłbym rower i wino. Studiuję na drugim roku AWF. Chciałbym zostać trenerem.

Sylwester Szmyd (1978). Kolarz grup Vini Caldirola, Tacconi Sport, Mercatone Uno, Saeco, Lampre, Liquigas, Movistar, CCC Sprandi Polkowice. W 2009 roku wygrał etap z metą na Mont Ventoux w wyścigu Dauphine Libere. 23 razy uczestniczył w wielkich tourach.

Archiwum
Znaleźć sposób na nierówną walkę z korkami
Archiwum
W Kujawsko-Pomorskiem uczą się od gwiazd Doliny Krzemowej
Archiwum
O finansach samorządów na Europejskim Kongresie Samorządów
Archiwum
Pod hasłem #LubuskieChallenge – Łączy nas przyszłość
Materiał Promocyjny
Najlepszy program księgowy dla biura rachunkowego
Archiwum
Nie można zapominać o ogrodach, bo dzięki nim żyje się lepiej
Materiał Promocyjny
„Nowy finansowy ja” w nowym roku