Niedawno wrócił pan z wyprawy rowerowej przez środek Australii z Darwin do Adelajdy. Prawie 3200 km w 23 dni, prawie 140 km dziennie. Jak pan dał radę pokonać tę, w sumie chyba morderczą, trasę?
Pozornie wydaje się, że to duży dystans. Jednak kiedy rozłożymy wszystko na czynniki pierwsze i uświadomimy sobie, że rowerzysta w takim turystycznym tempie porusza się z prędkością ok. 20 km na godzinę, to te 140 km daje zaledwie siedem godzin jazdy. To nie jest jakiś ekstremalny wysiłek i da się spokojnie zrobić.
Przy normalnej kondycji można pozwolić sobie na wyprawę, podczas której jeździmy rowerem siedem, czasem osiem czy nawet dziesięć godzin dziennie.
Czytaj więcej
Inwestycje samorządów w elektryczne i wodorowe autobusy oraz przyciąganie do nich pasażerów darmowymi przejazdami mają zachęcić mieszkańców miast do publicznej komunikacji.
Długo się pan przygotowuje do takiej wyprawy? Zwłaszcza fizycznie?
Nie robię żadnych specjalnych przygotowań. Staram się przez cały rok utrzymywać aktywność: jeżdżę na rowerze i biegam. Latem mniej biegania, a więcej jazdy na rowerze, a zimą, gdy pogoda jest nieco trudniejsza, więcej biegam.
Wystarcza mi pięć, czasem sześć takich aktywności w tygodniu. I nie są to specjalistyczne treningi. Po prostu biegam po lesie albo jeżdżę na rowerze. To w zupełności mi wystarcza.