Tak, dlatego to wymagało pewnych rozmów, uzgodnień, by uwzględnić ten element w przyszłej polityce miasta. Rzeszów jest miastem mocno „spółdzielnianym”, gdzie spora część bloków jest budowana właśnie przez spółdzielnie mieszkaniowe – dlatego to jest tak istotne. Te rozmowy musiały trochę trwać, by wypracować najlepszy model.
Jeśli zostanie pan prezydentem, to każde ugrupowanie, które pana popiera, będzie miało własnego wiceprezydenta?
Aż tylu zastępców w Rzeszowie nie mamy. Mówiąc szczerze, to przede wszystkim będzie to zależało od potrzeb miasta. Na razie nie ma takich ustaleń. Najważniejsze jest, żeby walczyć. A jak wygramy, to będziemy się zastanawiać. Muszę powiedzieć, że nie było to warunkiem w rozmowach. Raczej chodziło o argumenty i odpowiedzi na zapotrzebowanie mieszkańców Rzeszowa, żeby być jak najbliżej zwycięstwa, zwłaszcza, że bierzemy udział w rywalizacji z dwoma poważnymi obozami.
CZYTAJ TAKŻE: Rzeszów: szykuje się ostra walka o schedę po Tadeuszu Ferencu
Gdyby nie dostał pan poparcia ze strony KO, PSL, Lewicy i Polski 2050, to też by pan zdecydował się na start w przedterminowych wyborach?
Od początku i ja i mój klub mówiliśmy, że w tych przedterminowych wyborach musi być jeden wspólny kandydat. Owszem zgłaszałem swoją gotowość, miałem do dyspozycji zespół radnych, którzy w wyborach samorządowych w 2018 roku zdobyli prawie 40 tys. głosów i to jest ważny element w tej kampanii. Ale mówiliśmy od początku: tylko jeden kandydat opozycji, bo to jest sposób na to, by w drugiej turze nie spotkali się kandydaci Solidarnej Polski i PiS-u. To dla Rzeszowa byłby dramat. Bez szerokiego poparcia na pewno bym nie wystartował.