A że przyklasnęli tej wizji szefowie największych koncernów, spełnienie ich prognozy wydaje się kwestią czasu. Ta współdzielona przyszłość tworzy się zresztą na naszych oczach, co widać szczególnie w dużych miastach. Współdzielimy już nie tylko auta, skutery czy rowery, od kilku miesięcy naszymi ulicami próbują zawładnąć elektryczne hulajnogi. Chociaż biorąc pod uwagę chaos, jaki temu towarzyszy, trafniej byłoby mówić o tych ulic barbarzyńskim podboju.
Wypożyczane często z ciekawości – a relatywnie drogie – hulajnogi porzucane są przez użytkowników na środku chodników, na pasach, ścieżkach rowerowych, a nawet ulicach, gdzie mogą być zagrożeniem właściwie dla wszystkich: pieszych, rowerzystów, kierowców. Co ciekawe, e-hulajnogami nie można dziś jeździć ani po drogach publicznych, ani po ścieżkach rowerowych, ponieważ nie są one ujęte w przepisach ruchu drogowego. Trzeba więc jeździć po chodnikach, chociaż po nich… też nie można (zakazuje tego np. regulamin firmy Lime, która jako pierwsza zaczęła wypożyczać takie jednoślady we Wrocławiu, a później w Warszawie i ostatnio w Poznaniu).
W walkę z chaosem na chodnikach włączyła się straż miejska, rekwirując porzucone w niedozwolonych miejscach pojazdy, a policja wystawia pozbawionym wyobraźni użytkownikom mandaty. Ale bez odpowiednich przepisów będzie to wysiłek Syzyfa. A tych rządowi wciąż nie udaje się wypracować. Udało się tylko stworzyć wdzięczną nazwę: urządzenie transportu osobistego, i definicję. Nie radzę jednak wstrzymywać oddechu w oczekiwaniu na konkretne regulacje cywilizujące tworzący się rynek, bo nawet wiceminister transportu nie jest w stanie wskazać żadnej, przybliżonej choćby daty. Na razie trwają analizy. („Za elektrycznymi hulajnogami nie nadążają przepisy” >R12-13)
Wszystko więc wskazuje, że do hulajnogowej samowolki na chodnikach i ścieżkach rowerowych trzeba się po prostu przyzwyczaić. Tym bardziej że uchwalenie przepisów to dopiero pierwszy krok. Znacznie ważniejsze będzie egzekwowanie prawa, które może się okazać wielce problematyczne. Oglądamy to już od dawna w przypadku walki ze smogiem. Chociaż rząd uchwalił przepisy teoretycznie eliminujące paliwa najgorszej jakości z rynku, władze kolejnych województw przyjmują uchwały antysmogowe, a miejskie samorządy wprowadzają własne programy walki o czyste powietrze, poprawy nie widać. Co z tego, że strażnicy miejscy przeprowadzają tysiące kontroli, skoro wystawiają absurdalnie mało mandatów? A te, które wypisują, często nie przekraczają stu złotych. Jeszcze większy problem jest w gminach wiejskich, gdzie – jak wynika z badań opublikowanych przez Polski Alarm Smogowy – średnia karalność wynosi… pół mandatu rocznie. Toksyczne jest powietrze, ale rzeczywistość wokół też jakaś szara… (Temat tygodnia >R4-7)
Jeśli coś się dramatycznie nie zmieni, ze smogiem będą walczyć i od niego umierać nasze praprawnuki. Dobrze chociaż, że do tego czasu e-hulajnogi będzie można oglądać jedynie jako zakurzony eksponat w muzeum.