Kilkadziesiąt osób siedzi w dużej sali pełnej obrazów. Panowie w marynarkach, gdzieniegdzie widać apaszki. Panie w markowych szalach. Są też na sportowo. Średnia wieku – 50 lat. Na kolanach widać rozłożone katalogi i tabliczki z przydzielonym numerem do głosowania. W tylnych rzędach usadowili się obserwatorzy. Niektórzy stoją.
Na ekranie monitora pojawia się kolejna pozycja ze 135 wystawionych tego dnia dzieł sztuki. To autoportret Tadeusza Pruszkowskiego z 1929 roku. Artysta na obrazie pokazał siebie jako pilota, którym też był w rzeczywistości. Prowadząca aukcję Anna Masztalerz-Gajda podaje cenę wywoławczą: 22 tys. zł. To oznacza, że tzw. postąpienie wynosi tysiąc złotych. Z sali szybko pada pierwsze przebicie. Potem kolejne. Gdy cena dochodzi do 25 tys. zł, siedzący w czwartym rzędzie mężczyzna podnosi tabliczkę ze swoim numerkiem.
– 50 tysięcy – rzuca głośno.
Wśród licytujących widać wahanie. Teraz postąpienie wynosi już 2 tys. zł. Ktoś podbija o dwa, potem inny kolejne dwa, ale mężczyzna jest bardzo zdecydowany. Znów przebija o kilka postąpień. – 70 tysięcy – mówi.
Prowadząca trzykrotnie powtarza cenę, nikt się już nie zgłasza, więc młotkiem mocno uderza w podstawkę. Obraz zostaje sprzedany. Cała operacja trwa minutę, może dwie.