Natchnął go, by po latach spędzonych niczym Jack London, gdy imał się wszystkiego i wszędzie, osiąść w Jaśle, sadzić winorośl i tłoczyć dionizjak.
Że warto słuchać głosu bożego, niech świadczy to, co się stało potem: „Cher Monsieur, je vous adresse mes vives félicitations pour le prix de O.I.C…” („Szanowny Panie, przesyłam Panu moje najszczersze gratulacje z okazji przyznania Panu nagrody za książkę zatytułowaną »101 odmian winorośli do uprawy w Polsce«”). Tak zaczyna się list wysłany z paryskiego Office International de la Vigne et du Vin, Międzynarodowego Biura Winorośli i Wina. Pojechał, nagrodę odebrał, i wcale nie musiał się czuć jak Kopciuszek
W średniowieczu bowiem było w Polsce sporo winnic. Najpierw wina potrzebował Kościół do celów liturgicznych, potem bogaci świeccy potrzebowali go do liturgii stołu. Dlatego było u nas winnic bez liku, niedowiarki niech sprawdzą w skorowidzu pierwszej lepszej mapy samochodowej, ile jest w naszym kraju miejscowości o nazwie Winnica lub podobnej. Dlatego nie są absurdalne inicjatywy odrodzenia lokalnych tradycji winiarskich w ziemi lubuskiej, Małopolsce, Wielkopolsce, na Dolnym Śląsku. Na przykład działająca w Krakowie przy ulicy Brackiej Akademia Wina proponuje w ramach programu „Hortus Vini” odrodzenie uprawy i tłoczenia winorośli w okolicach Krakowa. Łza się w oku kręci, że oto i tak zasobny w zabytki podwawelski gród zyskałby jeszcze jedną atrakcję turystyczną.
Do zajęć winiarskich niezbędne są odpowiednie pomieszczenia oraz specjalistyczny, z reguły widowiskowy, sprzęt, choćby taki, jak prasa czy korkownica. Takie urządzenia są malownicze, podobają się turystycznej gawiedzi. Dodatkową atrakcją gospodarstwa nastawionego na obsługę turystów mogłaby być klasyczna, zagłębiona w ziemi piwniczka z omszałymi flaszami leżącymi grzecznie, w ordynku, zwróconymi w jedną stronę niczym prosięta przy maciorze. Ale wszystko to wymaga dużych nakładów finansowych, często zbyt dużych jak na możliwości ludzi nieobjętych abolicją podatkową. Dlatego najlepszym modelem organizacyjnym byłyby spółdzielnie winiarskie zrzeszające plantatorów.
Można żywić nadzieję, że Dionizos nie lęka się spółdzielczości jako przejawu pewnego zarzuconego ustroju politycznego. A gdyby się lękał, należy go uświadomić, że w polskich warunkach z jednego metra kwadratowego winnicy można uzyskać jedną butelkę wina, czyli z hektara, który ma 10 000 metrów kwadratowych, 10 000 butelek. Chyba warto próbować? Naród polski wart jest miłości Dionizosa, mimo że ma za sobą stulecia wódki, gorzałki, okowity, siwuchy.