W 2015 r. studiowało ich nad Wisłą ponad 57 tys., w 2010 r. tylko ok. 21,5 tys. Jeszcze większe wrażenie robi mobilność Ukraińców. Pięć lat temu nad Wisłą studiowało ich 4,8 tys., dziś już 30 tys. Ponad 300-proc. wzrost robi wrażenie, ale jedna jaskółka wiosny nie czyni.
W obecnej liczbie 1,4 mln studentów cudzoziemcy stanowią zaledwie niecałe 4 proc. (pięć lat temu było to ok. 0,6 proc). Są jak igła w stogu siana. Można ją znaleźć, ale trzeba wiedzieć, gdzie szukać. I każdy, kto interesuje się szkolnictwem wyższym, zapewne wie, że o zagranicznych studentów zabiegają zarówno publiczne, jak i niepubliczne uczelnie z Białegostoku, Krakowa i Warszawy. Ostatnio dołączył do nich Rzeszów. I bardzo dobrze, bo w erze globalizacji zabieganie o kandydatów z innych krajów powinno być misją. Martwi mnie jednak, że jest to tylko konieczność, za którą stoi niż demograficzny, a nie priorytet.
W ślad za zagranicznymi studentami nie wzrasta bowiem liczba zagranicznych wykładowców i ekspertów. Polskie uczelnie są wciąż zamknięte na świat. Cudzoziemców przyciąga jedynie możliwość zdobycia dyplomu uczelni z kraju należącego do Unii Europejskiej, który otwiera wiele drzwi zamkniętych dla absolwentów szkół spoza UE.
W przeciwieństwie do Harvardu nie prowadzimy jednak globalnej rekrutacji kandydatów na pracowników naukowych. W ubiegłym roku na ok. 93 tys. nauczycieli akademickich profesorów wizytujących, czyli zwykle ściągniętych z zagranicznych uczelni, było 211. Łatwo policzyć, że stanowią jakieś 0,2 proc., jest ich zatem jeszcze mniej niż studentów cudzoziemców.
Mała liczba cudzoziemców studiujących w Polsce i jeszcze mniejsza zagranicznych wykładowców powoduje, że Polskie uczelnie nie mogą konkurować ze światowymi uczelniami. I nie mam na myśli Harvardu, gdzie aż 40 proc. doktorantów stanowią cudzoziemcy. Wystarczy, że dorównamy Uniwersytetowi Karola w Pradze, który już kilka lat oferował połowę programów studiów magisterskich w języku anielskim (86 w czeskim i 49 w angielskim).