Na swoje usprawiedliwienie dodam, że nie wierzył w to też Mirosław Wawrowski, kiedy w dolinie wraz z przyjaciółmi zaczął budować agroturystykę. Okolica wymarzona, lasy, młyn, woda. Na turystów najpierw czekała stajnia z kilkoma pokojami. Potem zaczęły pojawiać się kolejne elementy, aż wreszcie Dolina Charlotty stała się dużym kompleksem hotelowo-rekreacyjnym. Do tego z amfiteatrem. Początkowo małym, a dzisiaj – już po trzech (!) przebudowach – mogącym pomieścić 11 tysięcy widzów. Muzyczna przygoda zaczęła się w 2007 r. skromnie, od polskich zespołów, a potem formacji The Animals, nieco zapomnianej gwiazdy lat 60. I to w mocno zmienionym składzie.

Z roku na roku liczba wykonawców się zwiększała, choć dalej były to gwiazdy raczej już zapomniane, a do tego w mocno pozmienianych składach. No i nie pierwszej wielkości nawet w okresie szczytu swojej popularności. Chris Norman, Middle of the Road, Slade, Nazareth, Bonnie Tyler, Sweet, T.Rex, The Troggs czy Budgie – nigdy nie należały do rockowej ekstraklasy świata. Festiwal miał jednak swój niepowtarzalny klimat, był przeciwieństwem rozpędzającego się wtedy do gigantycznych rozmiarów gdyńskiego Openera. Przeciwieństwem nie tylko jeżeli chodzi dobór wykonawców – bo przecież różnica wieku pomiędzy artystami na jednym i drugim wynosi przynajmniej 30, 40 lat – ale i klimat. „Legendy” rozpędzały się siłą pasji twórcy Charlotty Mirosława Wawrowskiego i skupionych wokół niego ludzi, a także rosnącego grona fanów. Bliskością artystów z publicznością.

Co ważne, w odniesieniu sukcesu liczył się nie tylko budżet. Ważna jest też solidność, a co za tym idzie, rekomendacje, bo przecież management każdego liczącego się artysty zaczyna rozmowy od weryfikacji organizatora koncertu. Na to też Wawrowski zapracował. No i znalazł sposób, jak ominąć drogich pośredników czy monopolistów, jak Live Nation. Pojechał do Los Angeles i zaczął szukać kontaktów. Udało się. Stąd po kilku latach przyszedł czas na coraz „świeższych” wykonawców, a przede wszystkim ekstraklasę, czyli tych, co w światowym rocku mieszali najbardziej. Najpierw był więc Deep Purple, potem połowa The Doors, Santana, aż wreszcie w 2014 r. Bob Dylan i rok później Robert Plant, wokalista Led Zeppelin.

W roku jubileuszowym też będzie bardzo ciekawie. Co dalej? Logicznie rzecz biorąc, może za kilka lat pojawi się Iron Maiden, Metallica, Guns N’ Roses, The Cure? Potem Faith No More, Soundgarden i Green Day? A za 20 lat? Być może gwiazdy dzisiejszego Openera, warszawskiego Orange, duńskiego Roskilde albo angielskiego Glastonbury. Teraz wszystko wydaje się możliwe.