Nowy wspaniały software

Wizje miast przyszłości przez lata opierały się na innowacjach architektonicznych. Jednak ostatnio futurystyczna metropolia przestała się różnić od współczesnej wyglądem, za to wszystko działa w niej inaczej.

Publikacja: 25.03.2018 23:10

„Valerian i Miasto Tysiąca Planet” – tytułowe miasto to centrum polityczne i kulturowe całej galakty

„Valerian i Miasto Tysiąca Planet” – tytułowe miasto to centrum polityczne i kulturowe całej galaktyki, mieszanka różnych cywilizacji.

Foto: materiały prasowe

Przyzwyczailiśmy się do tego, że futurystyczne filmy oraz literatura opowiadająca o niedalekiej przyszłości powinny nas olśniewać wizją nadchodzącej rzeczywistości. Rzeczy, które wydają się nieosiągalne dzisiaj, w wizjach filmowców oraz literatów nabierają realnych kształtów. Wszystko staje się możliwe: latające samochody, sztuczna inteligencja obsługująca ludzi, autostrady gdzie pojazdy mkną z prędkością światła i wieżowce tak wielkie, że aż dosłownie drapią o chmury.

Utopijne wizje społeczeństw idealnych niemal od początku wiązały się z nowatorską architekturą. Miała ona porządkować i ułatwiać życie nowoczesnym społecznościom. Do pisarzy i filozofów z czasem dołączyli także filmowcy, którzy dzięki rozwojowi technik kinematograficznych mogli coraz śmielej wędrować w głąb marzeń o nowym wspaniałym świecie.

Jedną z pierwszych ekranowych wizji przyszłości, która na długi czas wyznaczyła kierunek pokazywania miasta w kinie, było „Metropolis” z 1927 r., nakręcone przez Fritza Langa. Niemiecki reżyser zafascynowany i jednocześnie zaniepokojony rozkwitającym na początku XX w. modernizmem sportretował gigantyczne miasto-maszynę. Na powierzchni w nowoczesnych budynkach żyją najzamożniejsze warstwy społeczeństwa, na które pracuje biedota w zaniedbanych podziemiach.

Każda epoka ma swoje utopie i antyutopie. Czas zimnej wojny był szczególnie obfity jeśli chodzi o kino futurystycznego pesymizmu. Lęk przed konfliktem nuklearnym, starciem dwóch imperiów i wiążących się z tym zniszczeniami, obfitował od przełomu lat 70. i 80. kinem portretującym świat po katastrofie. Między innymi w 1981 r. powstała „Ucieczka z Nowego Jorku” z akcją osadzoną w 1997 r. Amerykańska metropolia przypomina w nim miasto zamknięte, gdzie trwa nieustająca godzina policyjna. Wszystko dlatego, że Manhattan został zamieniony w ogromne więzienie. Mosty zaminowano, a przejazdu strzegą uzbrojeni po zęby policjanci. Kiedy samolot z prezydentem USA na pokładzie rozbija się na terenie wyspy, do akcji wkracza skazaniec i dawny komandos w jednym – Snake Plissken (Kurt Russell). Dotrzeć do rozbitego samolotu w nocy nie będzie mu łatwo, bo więzienie Manhattan w filmie Johna Carpentera nie ma cel ani strażników. Osadzeni są pozostawieni samym sobie i wytworzyli nową strukturę społeczną zdominowaną przez przemoc i broń. Ulicami rządzą bandyci i psychopaci. Na każdym rogu płoną ogniska, a jezdnie blokują barykady. Nie brakuje też trupów.

Trudno powiedzieć, gdzie mieszkają zwykli ludzie. A może wszyscy żyją w więzieniu i nie ma już normalnego świata?

Metropolia z odzysku

Niskobudżetowa „Ucieczka z Nowego Jorku” swą popularnością przetarła szlak następnym filmowcom, którzy szukali coraz bardziej wyrafinowanych środków, by zbudować metaforę przyszłego świata. Najbardziej wpływową wizją pozostaje do dziś „Łowca androidów” Ridleya Scotta z 1982 r., oparty na prozie Philipa K. Dicka, jednego z najważniejszych twórców literackiej fantastyki. Ridley Scott poszedł jednak krok dalej od Dicka. Rozwinął jego pomysły i opakował w wizjonerską scenografię. Akcja filmu rozgrywa się w Los Angeles w 2019 r. Ziemia pustoszeje, bo warunki do życia są coraz gorsze. Po nieokreślonej katastrofie ekologicznej wymierają rośliny i dzikie zwierzęta. Ludzie, których nie stać na wyjazd do kosmicznych kolonii, gromadzą się w miastach. Los Angeles w filmie Scotta przypomina gigantyczny układ scalony. To miasto zasnute czarno-czerwoną chmurą radioaktywnego pyłu. W monumentalnych budynkach położonych w centrum i przypominających XXI-wieczne piramidy, mieści się korporacja Tyrell, zarządzająca ludźmi i androidami. Cyborgi wyposażone w sztuczną inteligencję pracują na człowieka, odwalając za niego czarną robotę. Natomiast w najniższych partiach architektonicznych, w starych nieremontowanych budynkach dawnego dwudziestowiecznego miasta mieszka multikulturowa biedota. Wegetują w toksycznym mieście, bo nie stać ich na wyjazd do lepszego świata albo nie dostali pozwolenia. Są chorzy lub „niepotrzebni”. Ten gorszy świat poznajemy z perspektywy tytułowego łowcy androidów, policjanta Ricka Deckarda (Harrison Ford), który ściga zbuntowane i niebezpieczne androidy.

Ridley Scott oparł swą wizję miasta przyszłości na obserwacjach z Hong Kongu, gdzie w latach 70. kręcił reklamy. Sądził, że w ciągu kolejnych dekad Amerykę zaleje imigracja z Azji Wschodniej. Jednocześnie chciał pokazać świat w stanie upadku, przeznaczonym na zagładę. Wyobrażał sobie, że mieszkańcy filmowego L. A. nie będą budowali nowych budynków i mieszkań, tylko będą gospodarować tym, co zostało, wybebeszając stare budynki ze sprawnych urządzeń oraz mebli. W ten sposób nakreślił portret miasta-złomowiska, w którym wszystkie urządzenia są z drugiej ręki. Działają na słowo honoru, spięte drutami i taśmą izolacyjną. Wokół trwa nieustający recykling, w wyniku którego budynki są ze sobą gęsto splątane i tworzą ciąg slumsów, ruder i squatów.

Miasto jak mapa historii

Do tej wizji nawiązali twórcy kontynuacji filmu zatytułowanej „Blade Runner 2049″ w reżyserii Dennisa Villeneuve’a, który miał premierę w 2017 r. Akcja rozgrywa się 30 lat później i zamiast gęsto zaludnionego miasta-dżungli Kalifornia jawi się jako wyludniona przestrzeń. Monochromatyczna i ciemniejsza niż w pierwszej części. Los Angeles się wyludniło, bo pomysłem na przetrwanie jest tworzenie farm ze sztucznymi uprawami. Miejska biedota przekwalifikowała się na rolników.

Znamienna to wizja, tym bardziej, że przez 36 lat dzielących filmy Scotta i Villeneuve’a okazało się, że amerykańskie miasta mogą nie tylko rozrastać się wszerz, tworząc ciągi niekończących się przedmieść, ale też niektóre ośrodki mogą się wyludniać i pustoszeć. Najbardziej spektakularny przykład to Detroit, ale też inne miasta borykają się z podobnym problemem, pogłębionym przez kryzys finansowy z 2008 r. Choćby Pittsburgh w stanie Pensylwania, gdzie od lat 50. XX w. liczba mieszkańców zmniejszyła się niemal dwukrotnie. Albo Nowy Orlean, który po huraganie Katrina z 2005 r. niektórzy spisali na straty, jako miasto niewarte odbudowy.

Zupełnie inną, bardziej komiksową konwencję przyjął francuski reżyser Luc Besson, który wizje miast przyszłości kreślił niejednokrotnie. W „Piątym elemencie” (1997 r.) pokazał futurystyczną wersję Nowego Jorku, gdzie wśród gigantycznych wieżowców latają podniebne taksówki, a loty kosmiczne są czymś tak zwyczajnym jak rejsy międzykontynentalne. Do świata przyszłości wrócił także w swoim ostatnim filmie z 2017 r. pt. „Valerian i Miasto Tysiąca Planet”, opartym na komiksie francuskiego duetu Pierre Christin i Jean-Claude Mézieres. Tytułowe Miasto Tysiąca Planet to centrum polityczne i kulturowe całej galaktyki, które przypomina mieszankę wszelkich cywilizacji. Począwszy od tej archaicznej, opartej na mechanicznej sile i prostych technologiach, aż po złożone nanotechnologiczne projekty, w których główną rolę odgrywa rzeczywistość cyfrowa. To miasto będące niejako wizualizacją historii ludzkości. Na dodatek rozrasta się wertykalnie, a nie horyzontalnie. Pośród licznych poziomów, trudno ustalić gdzie jest parter. Na kolejnych piętrach żyją różne galaktyczne nacje, najwyżej oczywiście te najbardziej uprzywilejowane, a najniżej pariasi.

Koncepcja, w myśl której im wyżej, tym zamożniej pojawia się dużo częściej w utworach science-fiction. Choćby w filmie „High-Rise” Bena Wheatleya z 2016 r., opartego na powieści „Wieżowiec” J. G. Ballarda z 1975 r., gdzie życie miejskich aglomeracji jest skupione w gigantycznych wieżowcach, a poziom mieszkania odzwierciedla umiejscowienie na drabinie społeczno-ekonomicznej. Bohaterowie filmu stają w obliczu rewolucji, która rozprzestrzenia się od parteru w górę.

Hardware bez zmian

W ostatnim czasie widać jednak specyficzny zwrot w narracjach futurystycznych. Znamiennym przykładem jest brytyjski serial „Black Mirror” emitowany od 2011 r. Jego twórcy w każdym odcinku biorą na warsztat jeden element życia społecznego, np. kamery, podsłuchy, wirtualną rzeczywistość, biometrię, a nawet kulturę randkowania. Wyolbrzymiają dany aspekt i przewidują, jak może się on zmienić w przyszłości, a także jak to odbije się na ludzkim życiu. Każdy odcinek stanowi odrębną historię z innymi bohaterami, jak w „Dekalogu” Krzysztofa Kieślowskiego.

Miasta przyszłości w „Black Mirror” z pozoru nie różnią się zbytnio od współczesnych. Serialowe ulice wyglądają tak samo jak obecnie, ale ich sposób funkcjonowania uległ całkowitemu przeobrażeniu. W poszczególnych odcinkach widzimy jak pizzę rozwożą do paczkomatów samobieżne furgonetki. Wszędzie pełno kamer, ale najwięcej jest niewidocznych rejestratorów rzeczywistości. Co to znaczy? Choćby to, że przy pomocy urządzeń do wydobywania wspomnień, można będzie zrekonstruować zapis naszej pamięci z danego wycinka czasu i odtworzyć go na ekranie jak film z komórki.

Co jeszcze wymyślili scenarzyści? Nasze życie będą determinowały nowe technologie i aplikacje typu Uber, Tinder, Yelp czy Airbnb. To one będą decydować o architekturze, designie, systemach pracy, a nawet o modelu rodziny. Wiele elementów życia społecznego będzie się dokonywać w wirtualnej rzeczywistości (VR). Rozrywka, praca, a także kontakty towarzyskie – to wszystko będzie można realizować bez wychodzenia z pokoju. W związku z tym życie uliczne zacznie zamierać, a kwiaty i zwierzęta będą sztuczne. Krótko mówiąc miasta zmienią się w przechowalnie ciał, a z czasem, kiedy biomedycyna pójdzie naprzód, już tylko jako magazyny umysłów.

Wizja prezentowana w „Black Mirror”, a także częściowo w innym nowym serialu „Modyfikowany węgiel”, pokrywa się z przewidywaniami niektórych naukowców i futurologów. Twierdzą oni, że dawne sposoby produkcji i sprzedaży usług zostaną wyparte przez sztuczną inteligencję. Nie musi to oznaczać, że miliony ludzi stracą pracę. Co prawda roboty zastąpią człowieka w wielu aspektach, ale jednocześnie powstanie zapotrzebowanie na pracowników w innych obszarach, co wpłynie na model edukacji. Będzie potrzeba jeszcze więcej inżynierów i mniej humanistów.

„Black Mirror” pokazuje, że zmiany, które będą się dokonywać w kolejnych dekadach, niekoniecznie muszą zmienić zewnętrzny wygląd miast. To nie architektura będzie kształtować rzeczywistość, tylko rzeczywistość będzie wpływać na architekturę. Do lamusa odejdą niepotrzebne przestrzenie, opustoszałe budynki i przestarzałe sposoby komunikacji. Część starych technologii zostanie przerobiona i zaktualizowana, a niepotrzebna reszta będzie sobie rdzewieć. Używając nomenklatury informatycznej – hardware, czyli materialne ramy naszego przyszłego świata, pozostanie taki sam. Natomiast całkowicie zmieni się software – oprogramowanie.

Przyzwyczailiśmy się do tego, że futurystyczne filmy oraz literatura opowiadająca o niedalekiej przyszłości powinny nas olśniewać wizją nadchodzącej rzeczywistości. Rzeczy, które wydają się nieosiągalne dzisiaj, w wizjach filmowców oraz literatów nabierają realnych kształtów. Wszystko staje się możliwe: latające samochody, sztuczna inteligencja obsługująca ludzi, autostrady gdzie pojazdy mkną z prędkością światła i wieżowce tak wielkie, że aż dosłownie drapią o chmury.

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Archiwum
Znaleźć sposób na nierówną walkę z korkami
Archiwum
W Kujawsko-Pomorskiem uczą się od gwiazd Doliny Krzemowej
Archiwum
O finansach samorządów na Europejskim Kongresie Samorządów
Archiwum
Pod hasłem #LubuskieChallenge – Łączy nas przyszłość
Archiwum
Nie można zapominać o ogrodach, bo dzięki nim żyje się lepiej