40 lat walki o Złote Lwy

Tegoroczny festiwal filmowy w Gdyni będzie wyjątkowy. Jubileuszowy. Zjadą wszyscy laureaci poprzednich edycji.

Publikacja: 24.08.2015 21:02

Każdy gdyński festiwal kończy wielka gala. Tak wyglądała w roku ubiegłym

Każdy gdyński festiwal kończy wielka gala. Tak wyglądała w roku ubiegłym

Foto: materiały prasowe

Zaproszenie organizatorów przyjęło około 300 gości: reżyserów, producentów, aktorów, operatorów, scenarzystów, kompozytorów, scenografów, kostiumologów, montażystów, dźwiękowców. Ludzi wszystkich filmowych zawodów, którzy wyczarowują dla nas polskie kino. Publiczność przyzna swoje Diamentowe Lwy ulubionym dziełom i artystom czterdziestolecia, a na wielkiej gali otwarcia festiwalu widzowie obejrzą montażowy dokument „W mgnieniu oka” Michała Bielawskiego poświęcony historii tej imprezy.

Po raz pierwszy filmowcy przyjechali na Wybrzeże w 1974 roku. Wtedy jeszcze do Sopotu. Pierwsza konkursowa projekcja odbyła się 7 września, widzowie obejrzeli wówczas „Potop” Jerzego Hoffmana, potem zresztą nagrodzony Złotymi Lwami.

W następnych latach impreza przeniosła się do Gdańska, a wreszcie do Gdyni. Złote Lwy wędrowały do mistrzów i debiutantów. Rodziły się gwiazdy, zmieniały pokolenia artystów. Nad festiwalem, tak jak nad całym krajem, przetoczyły się rozmaite burze. Mocno odciskały na nim swoje piętno „polskie miesiące”. W latach PRL kino przeżywało okresy rozkwitu, gdy zdarzała się chwila politycznej odwilży, albo więdło, duszone przykręcaniem śruby. Cieszyło się wybuchem wolności 1980 roku, zamarło w czasie stanu wojennego. Niełatwo przeszło przez okres transformacji i „urynkowienia”. Od 2005 roku, od momentu uchwalenia nowej ustawy o kinematografii i powstania Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, znów pięknie się rozwija. Ale zawsze, w każdej epoce, jak czuły sejsmograf odbijało społeczne nastroje.

Laury dla mistrzów

Pierwsze festiwale należały do gigantów kina. Już w pierwszym roku o Lwy walczyły m.in. „Iluminacja” Krzysztofa Zanussiego czy „Sanatorium pod Klepsydrą” Wojciecha Hasa, w następnym „Ziemia obiecana” Andrzeja Wajdy, „Noce i dnie” Jerzego Antczaka, filmy Stanisława Różewicza, Grzegorza Królikiewicza, Janusza Majewskiego, Kazimierza Kutza, a nawet mieszkającego w Paryżu Waleriana Borowczyka. Co za zestaw nazwisk i wielkich dzieł! To właśnie był paradoks polskiego socjalizmu. Cenzura działała, sekretarze kultury KC wtrącali się do tego, o czym wolno opowiadać, a o czym nie wolno, a kino kwitło. Pieniędzy nie brakowało, filmowcy zaś zawsze potrafili się porozumieć ze swoją wyczuloną na aluzje i metafory publicznością.

W dziejach festiwalu zdarzały się momenty szczególne. Już w drugiej połowie lat 70. objawiło się kino moralnego niepokoju. Młodzi reżyserzy, zwłaszcza ci skupieni wokół zespołów X i Tor, zapisywali na celuloidowej taśmie nastroje, które za kilka lat miały doprowadzić do wybuchu „Solidarności”. Portretowali społeczeństwo zdeprawowane przez 30 lat socjalizmu, pozbawione perspektyw i zmęczone, a przecież buntujące się przeciwko „podwójnej moralności”, w jakiej przyszło mu żyć.

Tęskniące za uczciwością i wolnością. W 1977 roku gdańskie Złote Lwy powędrowały do Krzysztofa Zanussiego za „Barwy ochronne”. Ten film jakoś władze przełknęły. Wajdy „Człowieka z marmuru” – nie. Czerwiec ’76 i powstanie KOR zaostrzyły restrykcyjną politykę państwa i cenzura wydała zapis na ten tytuł. Ale gdy wiernopoddańcze jury pominęło go w festiwalowym werdykcie, sala skandowała „Wajda! Wajda!”, a dziennikarze przyznali mu swoją nagrodę. Wręczyli ją po ceremonii, na schodach.

Ale tej fali nie dało się już powstrzymać. Rok później Złote Lwy odbierał Krzysztof Kieślowski za „Amatora”. To był czas Kijowskiego, Holland, Falka, mądrego i dojrzałego kina Edwarda Żebrowskiego. W festiwalowych kuluarach czuło się, że kiedyś ta podskórna niezgoda Polaków na reżim musi wybuchnąć. Choć nikt się nie spodziewał, że tak szybko.

Lata 1980–1981 to w Gdyni wielki festyn wolności. Na festiwal przyszedł Lech Wałęsa. Na ekran trafiły „półkowniki” – filmy, którym cenzura nie dawała przedtem zgody na rozpowszechnianie. Marczewski pokazywał „Dreszcze”, Holland – „Gorączkę”. A otworzył festiwal „Człowiek z żelaza” Andrzeja Wajdy.

Filmy internowane

Ale odwilż nie trwała długo. W stanie wojennym filmy, jak ludzie, zostały internowane, a festiwal gdański – zawieszony. Odrodził się w 1984 roku. I jak to w stanie wojennym: w gdańskiej sali NOT odbywały się oficjalne pokazy – wygrała świetna, ale bezpieczna „Austeria” Jerzego Kawalerowicza, a potem publiczność szła do kościoła na spotkanie z Wajdą i jego „Dantonem”.

Trzy lata później impreza trafiła do Gdyni. Dostała tam nową siedzibę: Teatr Muzyczny, ale przecież władza przede wszystkim chciała oddalić filmowców od stoczni. A gdy czuło się już nadchodzącą zmianę ustroju, pod koniec lat 80. z Lwami wyjeżdżali z Gdyni Janusz Zaorski, twórca gorzkiej „Matki Królów”, która przeleżała na półce pięć lat, czy Krzysztof Kieślowski, autor „Krótkiego filmu o zabijaniu” i „Krótkiego filmu o miłości”.

Po 1989 roku polskie kino się zagubiło. Zdjęto z półki „Przesłuchanie” Bugajskiego, pojawiały się, jak rodzynki, filmy Marczewskiego („Ucieczka z kina Wolność”), Pasikowskiego, Falka, Kędzierzawskiej czy Kolskiego, ale generalnie kino rozmyło się w próbach „urynkowienia”: wśród bzdurnych komedyjek i imitacji amerykańskiej komercji.

Marczewski na Forum Filmowców pytał: „Koledzy, po coście te filmy zrobili?”, a w 1996 roku jury obradujące pod jego przewodnictwem nie przyznało Złotych Lwów. Dopiero trzy lata później Krzysztof Krauze nakręcił wielki film o drapieżnym polskim kapitalizmie: „Dług”. I wyjechał z Gdyni z Lwami. Wydarzeniem następnych edycji festiwalu stał się „Dzień świra” Marka Koterskiego. Ale kryzys kina się pogłębiał.

Po 1989 roku zmieniła się atmosfera festiwalu. Za czasów socjalizmu każde Forum było bitwą. O wolność. O poluzowanie cenzury. O możliwość mówienia prawdy. „Zrobimy filmy, jakich oczekujecie. O Polsce. O ludziach” – obiecywał w latach 70. Krzysztof Kieślowski i nie było wątpliwości, co miał na myśli. Kazimierz Kutz potrafił rzucić ministrowi: „Pan jest urzędnikiem, za chwilę może pana tu nie być. A my będziemy”. W okresie transformacji wszystko stało się nudne. Jeszcze były dyskusje o potrzebie nowej ustawy, o pieniądzach, o państwowych producentach i krótkiej kołdrze, ale walki się skończyły. Bo i z kim filmowcy mieli teraz się spierać? Gdy zabrakło zewnętrznego wroga, co najwyżej kłócili się ze sobą.

Zbladło też festiwalowe życie towarzyskie. Skończyły się nocne popijawy w pokojach, stało się „światowo”. Pojawiły się czerwone dywany, luksusowe kreacje artystek, huczne gale, ale wszystko i tak stało się monotonne. Godzina 22 – bankiet wydawany przez producentów albo dystrybutorów. Godzina 24 – Piekiełko, czyli klub nocny hotelu Gdynia. Na przyjęciach codziennie ci sami ludzie i standardowe pozycje hotelowej kuchni: tymbaliki z drobiu, schab ze śliwkami, pieczona polędwica, łosoś, węgorz, trzy rodzaje sałatek. Potem gdzieniegdzie doszło jeszcze sushi.

Wszystko na pokaz

Zaczął się czas celebrytów, zdjęć w kolorowych magazynach, autopromocji.

Jednak świat przypomniał o swoich dramatach. 11 września 2001 roku nikogo nie obchodziło kino, wszyscy siedzieli przed telewizorami. Ale festiwalu nie przerwano. Robert Gliński zdobył Złote Lwy za „Cześć, Tereska”, a najbardziej oszołomionym człowiekiem na festiwalu był Janusz Zaorski. Na 11 września miał zaplanowaną dokumentację do filmu „Haker” w drugiej wieży World Trade Center, na 76. piętrze. Dokładnie tam, gdzie wbił się samolot. Przełożyli tę dokumentację, bo Zaorski zgodził się zasiąść w gdyńskim jury.

Dla polskiego kina to był trudny czas. Polska borykała się z problemami transformacji, a po ekranach dalej szaleli gangsterzy. Brakowało pieniędzy, produkcja filmowa stawała, program konkursu trzeba było uzupełniać godzinnymi tytułami telewizyjnymi.

Dopiero rok 2005 – ustawa o kinematografii i powstanie PISF – zmienił sytuację. Dzisiaj polskie kino z roku na rok staje się coraz bardziej interesujące. Weszło do niego świetne pokolenie czterdziestolatków, które bardzo wnikliwie przyglądało się teraźniejszości. Wszystkich nazwisk nie sposób wymienić: to co najmniej kilkunastu odważnych, ciekawych artystów. Do tego czujący dziś Polskę jak nikt inny Wojciech Smarzowski. Agnieszka Holland z nominacją do Oscara. Paweł Pawlikowski, który po 40 latach spędzonych na zachodzie Europy wrócił do Polski, w 2013 roku zdobył Złote Lwy „Idą”, a w tym roku z Los Angeles wyjechał z pierwszym polskim Oscarem za film nieangielskojęzyczny. Laury z Wenecji przywiózł Jerzy Skolimowski, z Berlina – Małgośka Szumowska, z Montrealu – Maciej Pieprzyca. Do tegorocznego konkursu gdyńskiego producenci zgłosili ponad 50 tytułów. Pojawiło się na ekranach kino gatunkowe. Długometrażowe debiuty przygotowują twórcy z najmłodszego pokolenia, którzy za krótkie filmy zdążyli już zdobyć nagrody na bardzo prestiżowych imprezach, z Sundance na czele. Polskie kino przeżywa bardzo dobry czas. Wrócili do niego widzowie, bo coraz częściej przy filmach może pojawić się znaczek, który kiedyś wymyślono dla najlepszych marek: „Dobre, bo polskie”. A razem z kinem kwitnie też festiwal.

Wielkie i małe produkcje

O Złote Lwy będzie w tym roku walczyło 18 filmów. Są wśród nich nowe tytuły mistrzów takich jak Jerzy Skolimowski („11 minut”) czy Janusz Majewski („Excentrycy”), ale też aż sześć debiutów. Jest kino gatunkowe, jak „Anatomia zła” Jacka Bromskiego czy „Karbala” Krzysztofa Łukaszewicza, a jednocześnie opowieści bardzo intymne, jak „Chemia” Bartka Prokopowicza czy „Żyć nie umierać” Macieja Migasa. Obrazy kameralne jak „Noc Walpurgii” Marcina Bortkiewicza i duże produkcje jak „Hiszpanka” Łukasza Barczyka. Filmy współczesne i zanurzone w historii.

Poza konkursem głównym rywalizować będą twórcy eksperymentujący i szukający nowego języka – ich filmy znalazły się w sekcji „Inne spojrzenie”. Będzie też konkurs młodego kina, pokazy filmowej klasyki, przeglądy, warsztaty. No i uroczyste obchody jubileuszowe, bo zaczynający się 14 września festiwal będzie 40. takim wydarzeniem w historii polskiego kina. —bh

Zaproszenie organizatorów przyjęło około 300 gości: reżyserów, producentów, aktorów, operatorów, scenarzystów, kompozytorów, scenografów, kostiumologów, montażystów, dźwiękowców. Ludzi wszystkich filmowych zawodów, którzy wyczarowują dla nas polskie kino. Publiczność przyzna swoje Diamentowe Lwy ulubionym dziełom i artystom czterdziestolecia, a na wielkiej gali otwarcia festiwalu widzowie obejrzą montażowy dokument „W mgnieniu oka” Michała Bielawskiego poświęcony historii tej imprezy.

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Archiwum
Znaleźć sposób na nierówną walkę z korkami
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Archiwum
W Kujawsko-Pomorskiem uczą się od gwiazd Doliny Krzemowej
Archiwum
O finansach samorządów na Europejskim Kongresie Samorządów
Archiwum
Pod hasłem #LubuskieChallenge – Łączy nas przyszłość
Archiwum
Nie można zapominać o ogrodach, bo dzięki nim żyje się lepiej