To był wyjątkowy moment w polskiej historii. Pierwsze wolne wybory. Pierwsze prawdziwie demokratyczne głosowanie wolnych ludzi w wolnym kraju. Jeszcze rok wcześniej mogły być tylko marzeniem. Po kilku miesiącach ledwie nieśmiałą nadzieją. Bo takie właśnie były jesień i zima roku 1989.
Powszechnemu po czerwcowym sukcesie Solidarności entuzjazmowi towarzyszył przecież niepokój. Nie byliśmy dostatecznie oswojeni z wolnością, a o sowieckim zagrożeniu przypominały stacjonujące nad Wisłą jednostki Armii Radzieckiej. Co prawda fala wolności rozlewała się coraz szerzej, wywracając dyktatury w całej Europie Wschodniej, ale nikt nie mógł być do końca pewien, że nie dojdzie do zaplanowanego gdzieś na Kremlu kontrataku imperium. Wydarzyło się to zresztą w sierpniu 1991 roku, szczęśliwie bez tragicznych dla nas skutków.
Pamiętam doskonale tamten maj i tamte wybory, bo zanim je ogłoszono i przeprowadzono, świętowaliśmy odtworzenie samorządu terytorialnego. Komuniści zlikwidowali go w mrocznych czasach stalinizmu, w 1950 roku. Przestawał być potrzebny, skoro jego rolę i miejsce w systemie przejmowały struktury partyjne. Kiedy więc totalitarna monopartia umarła, jedną z pierwszych decyzji było oddanie lokalnej władzy w ręce demokratycznie wybranych struktur.
Wybory stały się więc nie tylko świętem demokracji, przywróceniem ciągłości przerwanej tradycji, ale też, a może przede wszystkim, symbolem powracającej normalności. Tak, to była normalność, a z nią coraz twardsze przekonanie, że jesteśmy na drodze, z której nie damy się już zepchnąć.
Wybory do rad gmin sprzed 30 lat były radykalnie inne od tych, w których głosujemy we współczesnych czasach. Wybieraliśmy ludzi głównie z poręczenia Solidarności bądź rekomendowanych przez partie polityczne. Tylko 25 proc. radnych wyłoniły lokalne komitety wyborcze.