Stefan Szczepłek, publicysta „Rzeczpospolitej”
Ze wszystkich form aktywności fizycznej pozostał mi rower. Jestem mu wierny od kilkudziesięciu lat, bo daje mnóstwo satysfakcji. Tyle, że dawniej rower zawsze „był”. Jazdę traktowałem równorzędnie z grą w piłkę i bieganiem. Od kiedy PESEL mi się zestarzał, rower „jest”.
Robię rocznie około tysiąca kilometrów. Kiedy kilka lat temu pierwszy raz przekroczyłem tę barierę i pochwaliłem się synowi, uprawiającemu amatorsko maraton, on oświadczył: „acha, czyli tyle, ile ja przebiegam w pół roku”. Od tamtej pory już nic nie mówię, tylko jeżdżę.
Mam swoje trasy. W Warszawie są to wszystkie ścieżki prowadzące z Ursynowa do Lasu Kabackiego i dalej. Wzdłuż Wisły do Centrum Olimpijskiego. Stegnami na most Siekierkowski i powrót ścieżką wzdłuż nowej obwodnicy. Nie ma nic przyjemniejszego niż asfaltowe drogi i leśne ścieżki w okolicach Wilgi, Łaskarzewa, Maciejowic. Latem trasa w Kątach Rybackich i okolicach – wzdłuż Zalewu Wiślanego i ścieżką na wydmie. Z jednej strony morze, z drugiej rezerwat kormoranów.
Ostatnio, w imieniu dziennikarzy wręczałem nagrodę Fair Play Mai Włoszczowskiej. W laudacji wspomniałem o przyjemności, jaką daje najpierw męcząca wspinaczka, a potem zjazd, podczas którego wiatr świszcze w uszach. Siódme niebo. I ona, wielka mistrzyni, reagując na te słowa, powiedziała: „Mam to samo. Kiedy wsiadam na rower, jestem w siódmym niebie”.