Poprawa jakości życia w miastach jest niewątpliwie celem działania burmistrzów, prezydentów, radnych, działaczy społecznych, jak i zwykłych mieszkańców. Co do tego wśród wszystkich panuje pełen konsensus. Jednakże już odpowiedź na pytanie, czym jest jakość życia, a tym bardziej, jakie działania podjąć, by ją poprawić, nie jest taka oczywista.
Dawniej (pewnie jeszcze na początku lat 90., gdy powstawał odrodzony polski samorząd) wydawało się to proste. Każdy pragnął mieć dostęp do podstawowych osiągnięć cywilizacyjnych. Dlatego pojawiały się takie mierniki jakości życia, jak: liczba gospodarstw domowych mających dostęp do bieżącej wody, wyposażenie mieszkań w ustępy czy liczba gospodarstw domowych posiadających lodówkę, telewizor lub samochód. Innymi słowy, wydawało się, że im więcej dóbr mamy i im lepszy dostęp mamy do usług (oświaty, zdrowia kultury), tym wyższa jest jakość życia. Ten pogląd ciągle jeszcze jest bardzo istotny w dyskusji społecznej. Nadal w diagnozach posługujemy się wskaźnikami ilościowymi, określającymi dostępność dóbr i usług. Czyli im wyższa konsumpcja, tym wyższa jakość życia. Ale czy na pewno?
Coraz częściej odczuwamy, że niekoniecznie tak jest. Wzrost konsumpcji (posiadania) wcale nie powoduje, że czujemy się szczęśliwsi i bardziej zadowoleni ze swego miasta. Klasycznym przykładem jest tu wzrost liczby samochodów. Mamy ich coraz więcej, ale ani szybciej, ani bardziej komfortowo (korki) nie docieramy do celu. Mało tego, wzrost konsumpcji ogranicza dostęp do wielu ważnych dla nas aspektów życia. Zanieczyszczenie środowiska ogranicza możliwości wypoczynku (kto dziś kąpie się w Wiśle, Odrze czy Warcie?) i jednocześnie podnosi koszty naszej codziennej egzystencji (zagospodarowanie odpadów). Prosty rozwój ilościowy wywołuje zatem mnóstwo konfliktów i nie w pełni podnosi jakość życia.
Odmienne oczekiwania
Skoro dla poprawy jakości życia nie wystarcza mieć „więcej”, może zatem trzeba mieć „lepiej”? Ale co znaczy lepiej? Jak to mierzyć i jak te miary mają wpływać na podejmowane w miastach decyzje?
Ponieważ podstawowe potrzeby mamy w zasadzie zaspokojone, teraz chcemy, aby miasto zaspokajało nasze potrzeby indywidualne. A przecież jesteśmy niezwykle zróżnicowani i mamy odmienne oczekiwania. Nie wystarcza na przykład już fakt, że możemy pracować (zarabiać pieniądze na zakup dóbr) – chcemy jeszcze mieć pracę odpowiadającą naszym kwalifikacjom, dającą nam satysfakcję. To zróżnicowanie najlepiej widać w dostępie do kultury, sportu czy – szerzej – spędzaniu wolnego czasu. Każdy z nas oczekuje tu czegoś innego, chce być oryginalny – jedni lubią teatr, inni mecze piłki nożnej, jedni bieganie, a inni grillowanie, jedni disco polo, inni Mozarta. Którą z opcji wybrać (a zarządzanie polega właśnie na umiejętności dokonywania wyboru)? Jest ich niezwykle dużo, a możliwości, jak zawsze, są ograniczone i wszystkiego zrobić się nie da. Wydaje się, że najłatwiej odwołać się do sprawdzonych zasad demokracji i wybrać tę opcję, którą wspiera większość mieszkańców. Ale i tu praktyka miejska zaskakuje. Niezwykle rzadko (a właściwie nigdy) zdarza się, by jakaś opcja uzyskiwała poparcie więcej niż 30 procent uprawnionych do wypowiadania się. Nie jest to zatem większość. Nasz indywidualizm wywołuje kryzys demokratycznych reguł zarządzania. A poza tym czujemy, że powinniśmy dbać nie tylko o grupy najliczniejsze (specjalnie nie używam słowa „większość”), ale także o mało liczne, a tym samym często słabo zauważalne w codziennym życiu miasta (niepełnosprawni, wykluczeni, niedostosowani itp.). Czyli reguły demokratyczne (głosowania), choć niezwykle ważne, nie odpowiadają nam jednoznacznie na pytanie, jak poprawiać jakość życia.