Od 30 lat jest pan wójtem Charsznicy. Jak to się stało, że powołano pana na to stanowisko w czerwcu 1990 r.?
Na pierwsze wybory samorządowe założyliśmy komitet obywatelski. Jego celem była odnowa Rzeczypospolitej. Tak się złożyło, że nasz komitet wygrał wybory do rady gminy 19:2 i trzeba było wybrać wójta. Padło na mnie.
Co było najtrudniejsze w zarządzaniu gminą po komunizmie?
Do końca 1990 r. gmina funkcjonowała jeszcze jako terenowy organ administracji państwowej. Niby budżet był uchwalany przez radę gminy, ale przyjmowany przez wojewodę. Nasz nie został przez niego przyjęty, bo za mało było wpłat na rzecz urzędu wojewódzkiego.
Cała Polska wtedy bankrutowała, Charsznica także miała kilka bankrutujących zakładów, a urząd wojewódzki narzucił dywidendy, jakie gmina miała odprowadzić. Niczego nie odprowadziliśmy, bo zakłady stanęły. Był większy problem, bo pracownicy nie dostawali pensji od kilku miesięcy, zero inwestycji – ogólnie, problemy finansowe. Ale jakoś się to poukładało.