30 lat temu kandydował pan do nowotworzonego samorządu terytorialnego. Jak pan wspomina dzień wyborów?
Pamiętam gigantyczny entuzjazm, może trochę mniej po stronie samych wyborców, ale ogromny po stronie organizatorów i kandydatów. To było coś w rodzaju pospolitego ruszenie, na listach wyborczych pojawiali się prawdziwi entuzjaści, ludzie chętni, z pomysłami, którzy nie chcieli być tylko biernymi obserwatorami.
Mówi pan o kandydatach na radnych miast i gmin?
Dokładnie. W wyborach w czerwcu 1989 r. były dwie główne listy wyborcze – obozu solidarnościowego i obozu postkomunistycznego, obie zresztą tworzone w Warszawie, a Polacy głosowali właśnie na te listy, a nie na konkretnych ludzi. Wybory do rad gmin w maju 1990 r. były pierwszymi prawdziwymi wyborami, także dlatego, że na listach naprawdę znaleźli się ludzie zaangażowani, chcący coś robić w samorządzie.
CZYTAJ TAKŻE: Jerzy Stępień: Samorządy zmieniły i zmieniają nasze życie