Ale na zwycięzców czekają też niebezpieczeństwa. Dzisiaj o tych ostatnich, bo przestróg w tej sprawie nigdy dość.
Wielu ludzi upojonych wyborczym zwycięstwem i objęciem władzy zaczyna myśleć o sobie jak o bożych pomazańcach. Znamy takie przypadki z historii. Charles do Gaulle, prezydent Francji, był przekonany, że należy do tej samej kategorii ludzi co Joanna d’Arc i premier Georges Clemenceau, twórca kończącego I wojnę światową traktatu wersalskiego. De Gaulle uważał się za członka elitarnej grupy „wybawców Francji”. Podobne przekonanie towarzyszyło też premierowi Winstonowi Churchillowi. „Bóg i tylko Bóg. Do tego zazdrosny” – scharakteryzował go Lloyd George.
A Chruszczow, władca sowieckiego imperium? Nie tylko pouczał chłopów i zajmujących się rolnictwem naukowców, jak mają sadzić ziemniaki i kukurydzę, ale nie szczędził pouczeń również artystom. Także pisarzom, choć sam sadził kompromitujące błędy ortograficzne. Rzeźbiarzowi Ernstowi Nieizwiestnemu oznajmił któregoś dnia: „Wasza sztuka to jakby człowiek wlazł na sedes, wpadł do środka i stamtąd, spod deski klozetowej, patrzył do góry na kogoś, kto tam siedzi. Siedzicie w klozecie”. Dzieła malarzy abstrakcjonistów publicznie nazwał „gównem”, a o Borysie Pasternaku, który w 1958 roku został nagrodzony literacką Nagrodą Nobla, powiedział, że „jest gorszy od świni, bo ta przecież nie bruździ w miejscu, w którym stoi”. Co, nawiasem mówiąc, nie jest prawdą. Jeszcze jeden dowód, że choć Chruszczow uważał się za największego na świecie znawcę rolnictwa, to niewiele o nim wiedział.
Drugą wielką chorobą ludzi władzy jest megalomania. Gdy w grudniu 1970 roku Władysław Gomułka zarządził podwyżkę cen artykułów żywnościowych – i obniżkę cen szyn kolejowych – świetnie znał ekonomiczne realia, w których żyły polskie rodziny. Był jednak przekonany, że po sukcesie, jakim była umowa z NRF, obywatele z łatwością przełkną gorzką pigułkę. Traktat wprawił Gomułkę w tak szampański nastrój, że na przyjęciu nie tylko rozmawiał z zachodnioniemieckimi dziennikarzami, ale również pił wódkę, po którą sięgał niezwykle rzadko. Był pijany ze szczęścia i sądził, że w podobnie euforycznym nastroju są wszyscy Polacy.
Dziesięć lat później, gdy na Wybrzeżu rozpoczęły się strajki, Edward Gierek był przekonany, że gdy pojedzie do stoczniowców, przemówi, wygłosi kilka pochlebstw, robotnicy natychmiast wrócą do pracy. Swoim współpracownikom tłumaczył, że Polacy go posłuchają, bo cały czas go kochają. Jakby kochali kiedykolwiek. Słuchający tego Wojciech Jaruzelski był sceptyczny, ale gdy to on zasiadł na najwyższym peerelowskim stolcu, też uwierzył jeśli nie w miłość narodu, to na pewno w to, że cieszy się w narodzie autorytetem i wynikającym stąd posłuchem. W stanie wojennym na pierwszej stronie „Trybuny Ludu” polecił codziennie drukować w specjalnie wyróżnionej ramce swoje słowa apele – o spokój, o wydajną pracę, o oddawanie żywca do punktów skupu. I nawet o mniejsze spożycie alkoholu. To zresztą charakterystyczne – trzech najdłużej panujących władców rozpijaczonego do bólu peerelowskiego społeczeństwa było abstynentami. Historia wydaje czasem z siebie rechot.