Spojrzeć na wielkie „S”

Jarosław Iwaszkiewicz bardzo lubił przyjeżdżać do Sandomierza. Od 1921 roku wracał tu regularnie aż do śmierci.

Publikacja: 29.10.2017 22:30

Spojrzeć na wielkie „S”

Foto: materiały prasowe

Gdy 25-letni pisarz wyszedł o świcie z pociągu po całonocnej podróży z Warszawy, jego oczom ukazał się iście magiczny widok. Wysiadł na stacji w Nadbrzeziu, wtedy biednej nadwiślańskiej wiosce, a dziś części Sandomierza. Razem ze swoim towarzyszem podróży doszli do brzegu Wisły i tam znaleźli rzecznego przewoźnika, z którym popłynęli na drugą stronę.

Anna Król w książce „Rzeczy. Iwaszkiewicz intymnie” z 2015 r. rekonstruuje pierwsze wrażenie literata następująco: „Wszystko w tym miejscu wydawało się im niezwykłe i tajemnicze. I ta nocna podróż, i świt, który ich zastał na brzegu Wisły, i widok zza wody na miasto na wzgórzu, niemal niezmieniony od czasów średniowiecza. Z łatwością wyobrażam sobie wrażenie, jakie na dwóch młodych mieszczuchach zrobił Sandomierz – otoczony wodą, zbudowany na wysokiej skarpie, zatopiony w porannej mgle. Ten widok, jak z tajemniczego obrazu Turnera, Iwaszkiewicz nosił w głowie przez długie lata”.

Miasto wspomnień

Tamto pierwsze wrażenie pozostanie w pisarzu na zawsze i stanie się punktem odniesienia wobec zmieniającego się miasta. W swej książce „Podróże do Polski” pisał: „Wspomnienie Sandomierza nie gasło we mnie. Zaraz następnego lata znowu się tam znalazłem”. W książce opisywał kolejne wyprawy samochodowe do miasta położonego w dorzeczu Wisły i Sanu, bo od 1936 r. przyjeżdżał tam już co roku aż do wybuchu wojny, sam albo z rodziną.

Co takiego dostrzegł w Sandomierzu, że ten stał się jego drugim domem? Przyjeżdżał tam odpocząć i wyciszyć się, ale przede wszystkim czytać i pisać. Urzekła go panorama Wisły, którą przed wojną widać było niemal z każdej ulicy. Najczęściej szukał gościny w lokalach, z których miałby nieograniczony widok na zakole rzeki. „Przerywałem pisanie czy czytanie, aby przejść się parę kroków i spojrzeć na wielkie »S« Wisły, unoszące się jak gdyby w powietrzu ku południowi, i na zieloną mgłę za rzeką, i na dym dalekiej lokomotywy, której gwizd przeciągły – jak u nas w Kijowie – przypominał mi zawsze ukochane postacie moich kolegów” pisał w „Książce moich wspomnień”.

Panorama miasta położonego nad rzeką przypominała mu Kijów, w którym spędził lata dojrzewania. Z kolei łąki roztaczające się wokół przywodziły mu na myśl stepy otaczające rodzinny Kalnik na Kresach, gdzie się urodził w 1894 r. „Roślinność tutaj zupełnie ukraińska!” – pisał w „Dziennikach”.

Po wojnie Sandomierz się zmienił, co pisarz skwapliwie odnotowywał w pamiętniku. Z jednej strony zniszczenia wojenne, z drugiej gwałtowna rozbudowa miasta i wzrost napływowej ludności, która zasiedlała kolejne budynki. Z tym okresem wiążą się też liczne anegdoty opisywane w „Dziennikach”. Choćby ta z 1949 r., kiedy to najwięcej miejsca w swoim wpisie literat poświęca problemom z toaletą. A raczej jej brakiem, bo był zmuszony korzystać z drewnianego ustępu. Na dodatek pod oknem wynajmowanego mieszkania panoszyła się śmierdząca koza, a w gospodzie trudno było dostać coś jadalnego. W zapiskach szybko jednak przechodzi od niedogodności do zachwytów. „Dawno nie byłem w Sandomierzu w maju i wydaje mi się teraz wyjątkowo piękny” – pisał już rok później.

W latach 50. Sandomierz stał się miejscem, do którego przyjeżdżał odetchnąć. Kiedy nie mógł znaleźć sobie miejsca w dusznej od plotek i polityki Warszawie ani w obleganym przez rodzinę podwarszawskim Stawisku, wracał do swojej kryjówki. „Naprawdę zdobywam się tutaj na filozoficzny spokój, o który tak trudno na Stawisku” – pisał w maju 1950 r.

Takich wpisów jak: „Jeszcze nigdy mi Sandomierz może nie wydał się taki piękny, jeszcze mi nigdy tak dobrze nie było” lub „Jakiż cudny ten Sandomierz” (obydwa z czerwca 1952 r.), jest w „Dziennikach” wiele. Zwłaszcza na początku lat 50., kiedy to pisarz przeżywał swój najlepszy okres w życiu osobistym i pisarskim. I nawet jeśli czasem nie potrafił się zebrać do pisania, to miasto nie zawodziło go pod względem wypoczynkowym. Chwilami nawet to sandomierskie lekkoduchostwo wywoływało w nim wyrzuty sumienia: „Mogę zanurzyć się bez reszty w moim przyrodzonym żywiole – w literaturze (…) Tu dopiero widzę, jak wszystko inne: działalność społeczna, redakcja, teatr – jest mi obce i narzucone. Nawet rodzina jest elementem mniej istotnym i zastanawiam się chwilami, czy ja ich nie za mało kocham” (maj 1955).

Dramatyczne chwile

Przyjeżdżał tu także, by uciec od cierpienia w najbardziej dramatycznych momentach życia. Gdy w maju 1959 r. zmarł na gruźlicę jego kochanek Jerzy Błeszyński, Iwaszkiewicz tydzień później był już w Sandomierzu. Czytał wiersze ukochanego młodzieńca i pisał do niego pośmiertne listy.

Z upodobaniem chodził nad Wisłę, gdzie lubił obserwować młodych chłopaków. To na miejscowej plaży zrodził się pomysł minipowieści „Tatarak”, w której opisał znajomość dojrzałej Marty i młodziutkiego Bogusia. Ona jest chora i wkrótce umrze, on tryska młodzieńczą energią. Krytycy dopatrują się w tym dziele echa jego własnej relacji z młodszym od niego o 38 lat Błeszyńskim. „Portretując Jerzego w postaci Bogusia, a siebie jako Martę – odwracał role. Pozwolił umierającemu chłopakowi być beztroskim i głupim, a Marcie chorować i spodziewać się rychłej śmierci. Brał odwet za cierpienie i przedwczesną śmierć przyjaciela” – pisze Anna Król w „Rzeczach. Iwaszkiewicz intymnie”.

W latach 70. obraz miasta w zapiskach Iwaszkiewicza zaczyna się znowu zmieniać, ale już w nieco inny sposób. Miasto się modernizowało. I znowu pisarz będzie narzekał, pamiętając swój pierwszy przyjazd o poranku wśród mgieł w 1921 r. Obserwował zmiany, ubywające budynki, drzewa i ogrody. Na ich miejscach dostrzegał nowe, których nie poznawał. „Tak dawno tu nie byłem i takie wszystko tu zmienione, jakbym był w innym mieście. Obliczam sobie i obliczam, kiedy te drzewa na przystani naokoło »okrąglaka« zdążyły wyrosnąć?” – pisał w lipcu 1973 r. Zmiany go drażniły, bo przypominały o mijającym czasie.

Ostatni raz przyjechał do ukochanego miasta na spotkanie autorskie w 1979 r. Władze miasta chciały wręczyć mu klucze do mieszkania na ul. Katedralnej. Tuż obok miejsca, w którym przez lata wynajmował lokal. Z idealnym widokiem na zakole Wisły. Tego prezentu nie przyjął. Czuł, że nie zostało mu już wiele czasu. Rok później zmarł.

Muzeum pisarza

Po śmierci Iwaszkiewicza w mieszkaniu stworzono muzeum poświęcone jego pamięci. Z czasem przeniesiono je do siedziby głównej Muzeum Okręgowego na Zamku. Tam w małej salce na parterze można oglądać fotografie pisarza i drobne przedmioty codziennego użytku, które się po nim zachowały. Od czasu do czasu organizowane są też wystawy poświęcone jego związkom z miastem.

Być może w Sandomierzu wspomnień o Iwaszkiewiczu nie ostało się dziś już wiele. Natomiast w jego twórczości jest Sandomierza aż nadto. Miasto można odnaleźć lub rozpoznać we wspomnianym „Tataraku” (1960), ale też w „Zygfrydzie” gdzie opisał starzejącego się mężczyznę zafascynowanego wędrowną trupą cyrkową. Pierwowzór tej noweli można dostrzec we wpisie do „Dziennika” z czerwca 1956 r.: „Cyrkowcy chcieli mnie zabrać do Tarnobrzega, ale nie pojechałem. Uląkłem się tego, »co ludzie powiedzą«, co powie cały Sandomierz, i pomyślałem sobie, »jak to będzie wyglądało«. W nocy po przedstawieniu miano złożyć namiot i wyruszyć.”

W Sandomierzu rozgrywa się także przedwojenna powieść Iwaszkiewicza „Czerwone tarcze” (1934) opowiadająca o XII-wiecznym władcy Henryku Sandomierskim. A także przygodowa „Wycieczka do Sandomierza” (1953) z okresu socrealizmu, której potem się trochę wstydził. Tutaj powstał dramat „Lato w Nohant” (1937), powieść „Kochankowie z Marony” (1961), a także wiersze z tomiku „Ciemne ścieżki” (1957). A poza tym są jeszcze trzy tomy „Dzienników”, w których niemal każdego roku zapisywał co barwniejsze anegdoty z życia mieszkańców, portretował swoich sandomierskich znajomych i kreślił zmieniający się krajobraz miasta.

W czasie ostatnich przyjazdów ciążyło nad pisarzem widmo śmierci. Pobyty nie sprawiały mu już radości, nie miał tyle sił co dawniej. Narzekał na zdrowie, a ludzie na mieście nie poznawali go. We wrześniu 1977 r. napisał przygnębiającą notkę: „Sandomierz jest jak Tropek, coś, co kochałem i co minęło bezpowrotnie” (Tropek był ulubionym psem literata). Rok później znów zahaczył o Sandomierz w czasie jednej z podróży. Napisał wtedy: „Był uroczysty koncert na tarasie restauracji (…) a potem chlanie w winiarni zrobionej w piwnicach Ratusza, bardzo ładnie – to wszystko teraz jest bardzo urocze, bardzo kulturalne, »estetyczne«, ale to nie mój stary Sandomierz”.

Gdy 25-letni pisarz wyszedł o świcie z pociągu po całonocnej podróży z Warszawy, jego oczom ukazał się iście magiczny widok. Wysiadł na stacji w Nadbrzeziu, wtedy biednej nadwiślańskiej wiosce, a dziś części Sandomierza. Razem ze swoim towarzyszem podróży doszli do brzegu Wisły i tam znaleźli rzecznego przewoźnika, z którym popłynęli na drugą stronę.

Anna Król w książce „Rzeczy. Iwaszkiewicz intymnie” z 2015 r. rekonstruuje pierwsze wrażenie literata następująco: „Wszystko w tym miejscu wydawało się im niezwykłe i tajemnicze. I ta nocna podróż, i świt, który ich zastał na brzegu Wisły, i widok zza wody na miasto na wzgórzu, niemal niezmieniony od czasów średniowiecza. Z łatwością wyobrażam sobie wrażenie, jakie na dwóch młodych mieszczuchach zrobił Sandomierz – otoczony wodą, zbudowany na wysokiej skarpie, zatopiony w porannej mgle. Ten widok, jak z tajemniczego obrazu Turnera, Iwaszkiewicz nosił w głowie przez długie lata”.

Pozostało 89% artykułu

Ten artykuł przeczytasz z aktywną subskrypcją rp.pl

Zyskaj dostęp do ekskluzywnych treści najbardziej opiniotwórczego medium w Polsce

Na bieżąco o tym, co ważne w kraju i na świecie. Rzetelne informacje, różne perspektywy, komentarze i opinie. Artykuły z Rzeczpospolitej i wydania magazynowego Plus Minus.

Archiwum
Znaleźć sposób na nierówną walkę z korkami
Archiwum
W Kujawsko-Pomorskiem uczą się od gwiazd Doliny Krzemowej
Archiwum
O finansach samorządów na Europejskim Kongresie Samorządów
Archiwum
Pod hasłem #LubuskieChallenge – Łączy nas przyszłość
Archiwum
Nie można zapominać o ogrodach, bo dzięki nim żyje się lepiej