Nie ma drugiego miasta w Polsce, któremu 16 dni rywalizacji w Rio dostarczyłoby tyle radości. Olimpijskie tradycje wioślarskie są w Bydgoszczy bardzo bogate, sięgają 2000 roku. Z Sydney i z Aten złoto dla klubu przywoził Robert Sycz (z Tomaszem Kucharskim w dwójce podwójnej wagi lekkiej), w Pekinie po srebro w czwórce bez sternika popłynęli Miłosz Bernatajtys i Bartłomiej Pawełczak, wreszcie cztery lata temu brąz w parze z Julią Michalską wywalczyła Magdalena Fularczyk.
Ta ostatnia osada po igrzyskach w Londynie się rozpadła, ale nie przestała istnieć. Do Brazylii poleciała w zmienionym składzie. Michalską zastąpiła Natalia Madaj, koleżanka Fularczyk z Lotto-Bydgostii. Znają się doskonale, kiedyś już razem startowały, bez skutku starały się o olimpijską kwalifikację w Pekinie. Po latach napisały kolejny, tym razem szczęśliwy rozdział tej historii. Talent i ciężka praca zaowocowały złotym medalem, pierwszym dla Polski w kobiecym wioślarstwie. Medalem, który wykuwał się w wielkich bólach.
– To był wyścig naszego życia. Było trudno, ale przecież tak miało być. Wierzyłyśmy do końca w zwycięstwo, choć wiało i szarpało łódką, chociaż warunki były straszne, niby takie jak dla nas, ale groźne. To jest nasz czas. To jest nasza osada. Trafiłyśmy na siebie. Słusznie o nas mówią: dwójka kompletna – cieszyła się za metą Fularczyk-Kozłowska.
Droga po medale
Złote dziewczyny dają świetny przykład młodzieży. Łączy je nie tylko to, że obie pochodzą z mniejszych miejscowości (Magda z Grudziądza, Natalia z Szydłowa). – Mamy wielkie serce do sportu. Nie boimy się, zawsze chciałyśmy udowodnić, że takie małe osóbki umieją wiosłować. Jesteśmy podobnie pracowite, uparte i konsekwentne. Nie tylko potrafimy ze sobą wiosłować, ale też rozmawiać na lądzie, iść razem na zakupy. Oczywiście bywają dni, gdy nie możemy na siebie patrzeć. Wtedy jedna idzie w lewo, druga w prawo i jedna drugiej nie zawraca głowy – opowiadała w rozmowie z „Rzeczpospolitą” Fularczyk-Kozłowska.
Kiedy płynęły po złoto, w klubie Lotto-Bydgostia zebrało się kilkadziesiąt osób: prezydent Bydgoszczy, działacze, trenerzy, zawodnicy i kibice. To już zwyczaj zapoczątkowany przy okazji olimpijskich występów Sycza. Był głośny doping, nerwowe trzymanie kciuków, a po wykonaniu zadania gromkie „dziękujemy” i wspólnie odśpiewany Mazurek Dąbrowskiego. Były także łzy w oczach prezesa Zygfryda Żurawskiego, dla którego ten sukces jest zwieńczeniem wieloletniej pracy. Pracy przynoszącej wymierne efekty, przyciągającej sponsorów, którzy potrafią docenić i wynagrodzić litry wylanego potu, oraz zdolnych zawodników. Takich jak Monika Ciaciuch.