Mel Brooks to gigant amerykańskiej komedii i farsy uwielbiany przez polską widownię, również dlatego, że pochodzi z polsko-żydowskiej rodziny, zaś polski wątek, a konkretnie okupowanej Warszawy, pojawia się w jego filmie „Być albo nie być”. Wyreżyserował takie klasyki, jak „Nieme kino”, „Lęk wysokości” i właśnie „Młody Frankenstein”. Karierę rozpoczął w 1968 roku od „Producentów”, którzy już blisko sto razy gościli na chorzowskiej scenie w reżyserii Michała Znanieckiego.
„Młody Frankenstein” to musicalowa wersja filmu grozy z 1974 roku, w którym tytułową rolę zagrał znakomity Gene Wilder. Wcielił się w postać potomka szalonego naukowca, wezwanego w sprawie realizacji testamentu do znajdującego się w Transylwanii zamku swego dziadka. Tam odkrywa naukową instrukcję wyjaśniającą krok po kroku, jak ożywić ludzkie ciało. Dziadek, baron von Frankenstein, poświęcił bowiem życie na stworzenie istoty doskonałej, idealnego człowieka o potężnej budowie fizycznej i genialnym umyśle.
Król pastiszu
Mel Brooks nie byłby sobą, gdyby nie zreinterpretował klasycznego motywu w formie zabawnego pastiszu, bawiąc się konwencją stworzoną w powieści „Frankenstein” Mary Shelley oraz jej ekranizacjach.
Film udał się również dlatego, że miał rewelacyjną obsadę. Poza Wilderem zagrała inna komediowa znakomitość, czyli Marty Feldman, który wcielił się w postać służącego garbusa Igora. Cloris Leachman, znana też z „Lęku wysokości”, zagrała demoniczną Frau Blücher, kochankę barona. Film otrzymał nominacje do Oscara, a jego wyjątkowość polegała również na tym, że został nakręcony w biało-czarnej tonacji z użyciem wielu rekwizytów z planu filmowego ekranizacji z lat 30.
„Młody Frankenstein”, zanim trafił na Broadway, bawił również sceną, w której monstrum, czyli potwór będący dziełem tytułowego bohatera, uczy się stepować i wykonuje musicalowy szlagier „Puttin’ on the Ritz”, będący parodią Freda Astaire’a w „Blue Skies”. To był zalążek późniejszej musicalowej wersji.