Trzeba mieć bardzo twardą skórę

Koszykarz Stelmetu Zielona Góra Szymon Szewczyk opowiada o tym, dlaczego nigdy nie zagrał w NBA, choć został wybrany przez Milwaukee Bucks, i o polskiej lidze.

Publikacja: 04.02.2016 20:00

Trzeba mieć bardzo twardą skórę

Foto: Fotorzepa, Marian Zubrzycki

Rzeczpospolita: Czego dziś bardziej panu brakuje – mistrzostwa Polski czy debiutu w NBA?

Szymon Szewczyk: Debiutu w NBA. Mistrzostwo jeszcze mogę zdobyć, nawet u schyłku kariery. Mam nadzieję, że wydarzy się to już w tym sezonie w Stelmecie. Natomiast zagrać w NBA chyba już nie będzie mi dane, mimo że byłem już bardzo, bardzo blisko. Nie zdecydowałem się jednak podpisać niegwarantowanej umowy z Milwaukee Bucks. Bałem się, że zwolnią mnie po kilku tygodniach i nie znajdę nigdzie pracy. Dziś wiem, że gdy zawodnik odchodzi z NBA, to czekają na niego dobre kontrakty w całej Europie, a nawet i w Chinach. Tyle że wtedy nie miałem nikogo, kto by mi podpowiedział. Radziłem się taty, agenta. Wydaje mi się, że ciężką pracą zasłużyłem na szansę występu w NBA.

Jak wspomina pan draft, czyli wybór zawodników do najlepszej ligi świata?

Imprezie, która odbywa się co roku w Madison Square Theater, towarzyszy przepych – limuzyny, wywiady, światła reflektorów. Tymczasem ja zatrzymałem się u znajomych, ale nie było ze mną fanów, rodziny. Oczywiście, przyszykowałem się, włożyłem elegancki garnitur, ale tylko tyle. Gdy przyszedłem na miejsce, w loży dla koszykarzy siedzieli już LeBron James, Carmelo Anthony, Darko Milicić, ale i Maciej Lampe. Siedziałem na górze, na balkonie, miałem być wybrany w drugiej rundzie. A gdy odczytano moje nazwisko i ogłoszono, że z numerem 35. wybierają mnie Bucks, poczułem ulgę. Uścisnąłem dłoń zastępcy komisarza NBA Davida Sterna, otrzymałem czapeczkę klubu i poszedłem do pokoju, gdzie zawodnicy udzielali wywiadów. Wszyscy kręcili się wokół najlepszych, nam, graczom z niższymi numerami, zadano tylko kilka pytań. Wielkiego świętowania nie było. Zaraz wróciłem do moich znajomych. To był niezwykły dzień w zwykłych okolicznościach.

Skąd poczucie ulgi?

Po pierwsze dlatego, że wybrali mnie Bucks. Chciałem tam trafić. Wiedziałem jednak, że bardzo chcą mnie także Los Angeles Clippers. A wcześniej spędziłem w LA kilka dni na treningach z Lakersami. Miasto zrobiło na mnie nie najlepsze wrażenie. Przytłoczyła mnie jego wielkość, tempo. A w Milwaukee panowała fajna normalność. Tuż obok hali była polska restauracja Polonez. Właściciele nawet nie wiedzieli, że jestem koszykarzem. Było przyjaźniej. Po drugie, ulżyło mi, bo byłem wykończony treningami. Przed draftem odbyłem 12 „work-outów”, czyli indywidualnych treningów, w 14 dni. Każdy klub, który rozważał zatrudnienie mnie, chciał zobaczyć, co potrafię. Do tego podczas trzech pierwszych zajęć pobierano mi krew, czułem się nieprzytomny. Chciałem mieć to już za sobą.

Cezary Trybański, pierwszy Polak w NBA, mówił, że zetknięcie z tym światem było dla niego bolesne…

Tam trzeba mieć bardzo twardą skórę. To jest biznes. Codziennie na treningu musisz pokazać, że jesteś lepszy od innych. Musisz walczyć o szacunek. Ja go sobie wywalczyłem, mimo że raz „podpadłem”. Po jednej z dobrych akcji mojego kolegi z zespołu powiedziałem do niego po angielsku: „dobra robota, czarnuchu”. Reszta zamarła. Szybko im wytłumaczyłem, że jestem jedynym białym w 15-osobowym zespole, i starałem się zacząć mówić ich językiem. Powiedzieli mi: „W porządku, młody, ale więcej tak nie mów”. To też wzbudziło ich szacunek.

„Atletycznie walczący o zbiórkę, do tego potrafi rzucać z obwodu” – do dziś ta opinia o panu widnieje na stronie nba.com.

To chyba znaczy, że umiem grać? A tak serio, wiele zawdzięczam mojemu tacie, Mirosławowi, który sam był koszykarzem. Jako dziecko jeździłem z nim na obozy i odbijałem piłkę gdzieś w kącie hali. A on mówił mi: usiądź na krzesełku, jedną ręką odbij piłkę 200 razy, drugą tyle samo. Było to niesamowicie nudne, ale dziś jestem mu wdzięczny. Mogę grać nie tylko pod koszem, ale dryblować, mam dobry kozioł i przegląd pola. Zresztą podczas Ligi Letniej, w której grają kandydaci do NBA, w jednym meczu rzuciłem trzy „trójki” z rzędu. Byli zszokowani, że tak wysoki gracz umie rzucać!

Podobno najlepszy dla pana był pierwszy mecz w Lidze Letniej?

Tak, to była Liga Letnia w Las Vegas. Bucks przegrali pierwsze pięć meczów, a do tego połowa najlepszych graczy wypadła ze składu z powodu kontuzji. Wtedy w ostatnim spotkaniu z 76ers szansę dostali rezerwowi, w tym ja. Rzuciłem 34 punkty i dołożyłem 16 zbiórek. Sam byłem w szoku. Miałem swój perfekcyjny dzień. Wtedy przekonałem ich do siebie. W Stanach tak właśnie jest – musisz wyróżnić się czymś ekstra, mieć jeden mecz, jedną akcję, którą oni zapamiętają.

To dlaczego w końcu się nie udało?

Nie poszło o pieniądze. Myślę, że gdybym wywalczył sobie kontrakt, zarobiłbym ok. 700 tys. dolarów za sezon. Przed jednym z treningów zaprosił mnie do siebie dyrektor klubu. I pokazał, kto w drużynie ile zarabia, ale i ile gra. Powiedział, że nawet znalazłby dla mnie pieniądze, ale nie byłby w stanie zapewnić gry. Może 3–4 minuty w meczu. „I co ja mam z tym zrobić?” – zapytał, sugerując, że dostałbym szansę, gdyby ktoś wypadł ze składu z powodu kontuzji. Gdyby powiedział, że daje mi rok kontraktu na próbę, a potem zobaczymy, podpisałbym. Ale niczego mi nie zagwarantowano. Podziękowałem więc za szansę i wybrałem inną drogę kariery.

Nie radził się pan dwóch innych polskich graczy z NBA – Trybańskiego i Lampego?

Z Maćkiem kontakt był bardzo trudny. Gdy spotkałem go podczas draftu, entuzjastycznie się przywitałem, ale on tylko mi odmachnął i odwrócił wzrok. Pomyślałem, że jest zestresowany wyborem. Potem jednak widzieliśmy się na Lidze Letniej w Bostonie i zaprosiłem go na obiad. Powiedział, że chętnie się wybierze, tylko weźmie prysznic. Czekałem pół godziny, ale się nie zjawił. Potem okazało się, że… zapomniał. Z czasem przestał odbierać telefony. Zupełnie inaczej było z Czarkiem. Bardzo go cenię za to, czego dokonał. Ludzie zarzucali mu, że nie ma talentu, wyszkolenia, że się nie nadaje. Ale to on był pierwszym Polakiem, który dostał się do NBA, podpisał ogromny kontrakt, który ustawił go do końca życia. A przy tym wszystkim pozostał człowiekiem, z którym zawsze można pogadać.

Ostatni pański kontakt z NBA to 2013 rok, kiedy Bucks oddali prawa do pana zespołowi Oklahoma City Thunder. Wielu myślało, że może teraz się uda…

Gdybym tam przyjechał, musieliby albo dać mi kontrakt, albo ze mnie zrezygnować – tak stanowią przepisy. Może więc jednak się tam wybiorę? A całkiem poważnie, to pamiętam ten dzień. Rozdzwonił się telefon, dziennikarze, znajomi. A ja nie wiedziałem, o co chodzi. Grałem akurat we Włoszech, jechałem na trening. Informacja o „transferze” do Thunder nie zrobiła na mnie wrażenia. Nie łudziłem się już.

W Zielonej Górze gra pan z Mateuszem Ponitką, o którym mówi się, że ma szansę dostać się do NBA. W lidze hiszpańskiej gra Adam Waczyński, on także pojawia się w takich spekulacjach. Czy sądzi pan, że mają szansę?

Na pewno mają inne możliwości. Waczyński dysponuje dobrym rzutem, przeglądem pola. Z kolei Mateusz nadrabia dynamiką, jest świetnie zbudowany. Obaj muszą jednak zbudować sobie dobrą pozycję w silnym klubie europejskim. Mają ogromny talent, ale powinni jeszcze wyróżnić się czymś ekstra na szczycie. Będą mieli łatwiej niż ja. Gdy ja rzucałem mnóstwo punktów, wsadzałem piłki do kosza ponad rywalami, wiedziała o tym garstka ludzi, która akurat była w hali na meczu, gazety pisały o tym rzadko. Dziś można każdą akcję wrzucić do sieci i rozchodzi się to po całym świecie. Ściskam za nich kciuki z całego serca.

Na koniec spytam o reprezentację, której był pan kapitanem. Czemu od niemal 20 lat, od czasu 7. miejsca podczas mistrzostw Europy w Hiszpanii, nie udało nam się wspiąć wyżej? Mimo że mieliśmy „człowieka z NBA”, czyli Marcina Gortata?

Jeśli chodzi o Marcina, to od początku miał trudności, by przestawić się na tutejszą koszykówkę. W NBA grał m.in. ze Steve’em Nashem, jednym z najlepszych rozgrywających w historii ligi. On podawał mu takie piłki, „cookies”, jak mówią na nie w Stanach, po których można tylko włożyć piłkę do kosza. W Europie Marcin dominował fizycznie, ale w akcjach jeden na jeden i gdy nie mieliśmy tak dobrego rozgrywającego, było mu bardzo ciężko. Z kolei poza boiskiem zbyt często byliśmy zdekoncentrowani. W 2009 roku, gdy ME odbywały się w Polsce, mieliśmy szansę dojść wysoko. Po pierwszej rundzie, w której przegraliśmy tylko jeden mecz, przyszło rozproszenie. Marcin pojechał nagrywać reklamę do Warszawy, Maciek Lampe miał inne plany, David Logan również… Później to się odbiło na naszej postawie na boisku. Wielka szkoda tamtych mistrzostw.

Od dwóch sezonów gra pan w Polsce. Nie ciągnie pana, by jeszcze spróbować sił za granicą?

W trakcie kariery zwiedziłem wiele pięknych miejsc, zwłaszcza grając we Włoszech. Z kolei w Rosji przeżywałem mnóstwo ciekawych przygód. Mógłbym spróbować jeszcze raz, ale nic na siłę. Teraz chciałbym gdzieś osiąść. Moje dzieci są coraz większe, chcę im oszczędzić przeprowadzek. Poza tym, muszę w końcu zdobyć złoto w Polsce. Mam medal kadetów, juniorów starszych, brakuje mi tylko mistrzostwa Polski. Oby udało się w Zielonej Górze.

CV

Szymon Szewczyk, urodzony 21 grudnia 1982 w Szczecinie. Od ubiegłego roku koszykarz Stelmetu Zielona Góra. Poprzednio grał w  klubach niemieckich, słoweńskich, rosyjskich i włoskich. W reprezentacji Polski od roku 2002. Uczestnik trzech turniejów o mistrzostwo Europy.

Rzeczpospolita: Czego dziś bardziej panu brakuje – mistrzostwa Polski czy debiutu w NBA?

Szymon Szewczyk: Debiutu w NBA. Mistrzostwo jeszcze mogę zdobyć, nawet u schyłku kariery. Mam nadzieję, że wydarzy się to już w tym sezonie w Stelmecie. Natomiast zagrać w NBA chyba już nie będzie mi dane, mimo że byłem już bardzo, bardzo blisko. Nie zdecydowałem się jednak podpisać niegwarantowanej umowy z Milwaukee Bucks. Bałem się, że zwolnią mnie po kilku tygodniach i nie znajdę nigdzie pracy. Dziś wiem, że gdy zawodnik odchodzi z NBA, to czekają na niego dobre kontrakty w całej Europie, a nawet i w Chinach. Tyle że wtedy nie miałem nikogo, kto by mi podpowiedział. Radziłem się taty, agenta. Wydaje mi się, że ciężką pracą zasłużyłem na szansę występu w NBA.

Pozostało 92% artykułu
1 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Archiwum
Znaleźć sposób na nierówną walkę z korkami
Archiwum
W Kujawsko-Pomorskiem uczą się od gwiazd Doliny Krzemowej
Archiwum
O finansach samorządów na Europejskim Kongresie Samorządów
Archiwum
Pod hasłem #LubuskieChallenge – Łączy nas przyszłość
Materiał Promocyjny
Mity i fakty – Samochody elektryczne nie są ekologiczne
Archiwum
Nie można zapominać o ogrodach, bo dzięki nim żyje się lepiej