Maratończyk musi być cierpliwy

Rozmowa | Bieg to nie zawsze tylko krew, pot i łzy – mówi Henryk Szost, rekordzista Polski w maratonie, najlepszy Europejczyk w tej konkurencji podczas igrzysk w Londynie.

Publikacja: 06.03.2016 17:17

Maratończyk musi być cierpliwy

Foto: Fotorzepa, Tytus Żmijewski

Rz: Zacznijmy od porażki. Próbował pan sił w biegach narciarskich, ale coś poszło nie tak.

Henryk Szost: Zacząłem się w to bawić dopiero w wieku 17–18 lat i nie mogłem złapać techniki. Mimo dużej wytrzymałości organizmu moje starty nie wychodziły zbyt dobrze. Zniechęciłem się.

Wtedy zapadła decyzja o bieganiu?

Wtedy w ogóle skończyłem ze sportem. Postanowiłem, że zajmę się szkołą, postawię na inne zainteresowania. Ale trener, który wcześniej ze mną pracował w Muszynie, skąd pochodzę, podpowiedział, że coraz popularniejsze stają się biegi górskie. A ja w okresie przygotowawczym do nart bardzo lubiłem biegać w okolicach Jaworzyny Krynickiej. Jeżeli nie narty, to może spróbujmy biegów górskich, pomyślałem. I odpaliło. Pierwszy taki bieg zaliczyłem w Dukli koło Krosna i od razu zająłem miejsce na podium. To były młodzieżowe mistrzostwa Polski – wychwycili mnie tam ludzie zajmujący się biegami górskimi i postanowiłem, że pójdę w tym kierunku. Na zasadzie zabawy.

Później przyszły biegi uliczne.

Tu już można było trochę zarobić. Im dalej, tym lepiej mi szło. W końcu poczułem, że mogę z tego żyć. Po drodze startowałem jeszcze na bieżni. Zdobywałem medale mistrzostw Polski na 5 i 10 tysięcy metrów. Moja droga biegła trochę na opak, bo zazwyczaj to z bieżni przechodzi się do biegów ulicznych. Ale i tak wciąż wiedziałem, że będę biegać maraton. Byłem do tego predysponowany.

A te inne zainteresowania, które zagrażały sportowi?

„Zagrażały” to za duże słowo. W wieku 17–18 lat trudno się zdecydować na to, co będziesz robić przez całe życie. Miałem swoje zainteresowania. Była hodowla gołębi pocztowych – wspólnie z tatą, który do dziś się tym zajmuje. No i łowiectwo. Byłem takim „dzieckiem lasu”, dużo czasu tam spędzałem. W końcu postawiłem na bieganie, ale ono wcale nie jest czymś, bez czego nie mógłbym się obejść. Nauczyłem się traktować je jako sposób zarabiania, jako coś, co może mi pomóc w życiu.

W maratonie zadebiutował pan w 2007 roku, zostając wicemistrzem Polski.

Mistrzostwa w 2007 nie były zbyt udane. Lepiej było rok później na tej samej trasie, w Dębnie. Zdobyłem mistrzostwo Polski z czasem 2.11:59. A 2.12 dawało minimum olimpijskie.

Niezły początek kariery – od razu igrzyska.

To był sukces, chociaż byłem wtedy totalnie początkującym maratończykiem, podczas gdy ludzie przygotowują się do igrzysk przez całe życie. Start w Pekinie był moim trzecim maratonem w życiu. Odbywał się przy dużej wilgotności i bardzo wysokiej temperaturze. Odchorowałem ten bieg, warunki dały mi się we znaki. Po igrzyskach trafiłem do szpitala, żeby dojść do siebie. Nie mogę zaliczyć tego startu do udanych – 34. miejsce, dokładnie w połowie stawki. Zapłaciłem za swoją ułańską fantazję.

Cztery lata później w Londynie było lepiej. Był pan dziewiąty i najlepszy z Europejczyków. Czy Afryka jest w zasięgu Europy?

Zobaczymy, jak IAAF zachowa się wobec praktyk dopingowych dość powszechnie stosowanych w Kenii. Tamtejsi sportowcy i ich menedżerowie muszą nauczyć się, że nie tędy droga. Na razie kenijscy działacze dostali szansę na ukrócenie procederu. W ciągu dwóch miesięcy mieli uporządkować swoje sprawy, w przeciwnym razie zawodnicy nie zostaną dopuszczeni do igrzysk. Termin upłynął w lutym, dostali dodatkowe dwa miesiące. Moim zdaniem wykluczenie Kenii byłoby całkowicie uzasadnione – w ostatnich latach zawieszono około 40 kenijskich biegaczy – nie wiem, czy jest inne państwo w podobnej sytuacji. A że do tej pory zazwyczaj dwóch z trzech czołowych zawodników na maratońskim podium pochodziło z Kenii, więc można powiedzieć, że szanse na dogonienie Afryki byłyby nieco większe.

Ile maratonów pan już przebiegł?

Nie liczę… Około 18. Do tego kilka nieskończonych, o których chciałbym zapomnieć. Chociaż w ostatnich latach tych gorszych właściwie nie było. Nie ukończyłem mistrzostw Europy w 2014 roku, ale to było spowodowane chorobą i kontuzją, wycofałem się koło 30. kilometra.

Który bieg był najważniejszy? Ten w Japonii przed czterema laty, kiedy bił pan rekord Polski?

To był rzeczywiście bardzo dobry start – 2.07:29 – a po nim przyszło kilka równie wartościowych wyników w granicach 2.08–2.10. Te cztery lata ogólnie były bardzo dobre. A ja mam 34 lata, to świetny wiek dla maratończyka, więc przede mną jeszcze kilka lat dobrego biegania.

Jak wygląda rekord Polski na tle innych krajów europejskich?

Dość dobrze, w Europie nie ma wielu wyników w granicach 2.06–2.07. Rekord Europy jest o tylko o minutę lepszy od mojego. Rekord Niemiec z ubiegłego roku to 2.08:33.

Może olimpijski maraton w Rio okaże się najważniejszy?

Warunki nie będą korzystne – najlepiej biegać w takim klimacie, w którym się żyje. Zapowiada się około 26 stopni, w dodatku start planowany jest około godziny 10–11, co jest nieporozumieniem. W takich warunkach bieg powinien się zacząć o 7 rano. Ale Brazylijczycy mają bardzo dobrych zawodników i upatrują szansy dla siebie.

Możemy pogdybać? Jak wyglądają pańskie szanse na papierze?

W maratonie tabele rzadko przekładają się na wyniki w imprezach rangi mistrzowskiej. W Londynie wygrał Ugandyjczyk Stephen Kiprotich – facet, który w ogóle nie był brany pod uwagę. Tu nie da się przewidzieć tak jak w sprincie – że jak Usain Bolt się nie przewróci, to wygra. Mówimy o ponadwugodzinnym wysiłku, w tym czasie wszystko się może zdarzyć.

Na przykład?

Liderzy, którzy próbują czasem „szarpać”, rozbić grupę, zostawiają dużo sił na początku czy w środku biegu. Inni zawodnicy na dobrym poziomie potrafią to wykorzystać w końcowej fazie.

Ma pan nowego trenera – Zbigniewa Króla. Ryzykowna zmiana tuż przed igrzyskami.

Ryzykowana, ale chciałem zmienić coś w treningu. Coś, co pomogłoby mi wskoczyć na wyższy poziom. I gdybym miał wymienić jedną rzecz, nad jaką intensywnie teraz pracujemy, byłaby to siła biegowa.

Jest pan żołnierzem w Wojskowym Zespole Sportowym Sił Powietrznych w Poznaniu. Nadal w stopniu starszego szeregowego?

Tak, od dziewięciu lat… Dobrze by było awansować, czekam na kaprala. Maratończyk musi być cierpliwy.

Jak to? Tyle medali i nic?

Wojsko nie rozdaje już awansów za osiągnięcia, ma inne priorytety. I tak bardzo pomaga mi w sporcie – zarówno Wojskowy Zespół Sportowy, jak i klub WKS Grunwald Poznań. Nie śmiem domagać się jeszcze awansu.

Stacjonuje pan w bazie sił powietrznych na Krzesinach?

Wojskowy Zespół Sportowy stacjonuje w centrum miasta, ale podlegamy pod bazę Poznań-Krzesiny.

Czyli nie lata pan na co dzień polskimi F-16?

Ciężko by było nawet usiąść za sterami, bardzo mało ludzi w Polsce ma takie umiejętności. Nie każdy w wojskach lotniczych jest pilotem, powiedziałbym nawet, że większość nie jest. Ale do obsługi samolotów i całej bazy potrzeba wielu ludzi. To tak, jak w każdej innej firmie – nie każdy może być od razu głównym menedżerem.

Co pan tam robi?

Pełnię zadania wartownicze.

Jakie są proporcje pomiędzy sportem a wojskiem?

Wszystko zależy od planów startowych. Oprócz „cywilnych” igrzysk olimpijskich czy mistrzostw świata są też igrzyska i mistrzostwa wojskowe. Maratończyków można wykorzystać także w biegach przełajowych, startach na bieżni… Dużo zadań sportowych przed nami, ale nikt nie narzeka, trzeba połączyć obie rzeczy – dobrze reprezentować kraj i być dobrze wyszkolonym żołnierzem.

W 2010 roku zdobył pan tytuł wojskowego mistrza świata w maratonie. Było z kim się ścigać?

Może nie ma tam wielu olimpijczyków, ale zdarzają się bardzo dobrzy zawodnicy – znaczna część czołówki polskiego maratonu to wojskowi, jest więc z kim rywalizować.

Po zakończeniu kariery chce pan zostać w wojsku. Nie w bieganiu, jako trener?

Mam nadzieję, że nie będę musiał podejmować tej decyzji w najbliższym czasie. Teraz droga wojskowa jest dla mnie najważniejsza, ale nie mówię „nie”, jeśli chodzi o sport.

Przebiega pan tygodniowo 160–170 km. Czy maraton jest dla każdego?

Oczywiście, że dla każdego. Bieganie to najprostsza i najtańsza forma ruchu, nie trzeba specjalnych obiektów, sprzęt jest tani. Bieg angażuje wiele partii mięśni, serce, układ oddechowy, naczyniowy… same plusy. Wszystko zależy od dobrego podejścia.

Znajduje pan przyjemność podczas biegu?

W moim bieganiu nie ma przyjemności, tylko dwie godziny walki i kalkulacji. Satysfakcja przychodzi na mecie. Ale amatorski bieg w grupie, z rozmowami, może być przyjemny. Nie zawsze musi być tylko krew, pot i łzy.

Rz: Zacznijmy od porażki. Próbował pan sił w biegach narciarskich, ale coś poszło nie tak.

Henryk Szost: Zacząłem się w to bawić dopiero w wieku 17–18 lat i nie mogłem złapać techniki. Mimo dużej wytrzymałości organizmu moje starty nie wychodziły zbyt dobrze. Zniechęciłem się.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Archiwum
Znaleźć sposób na nierówną walkę z korkami
Archiwum
W Kujawsko-Pomorskiem uczą się od gwiazd Doliny Krzemowej
Archiwum
O finansach samorządów na Europejskim Kongresie Samorządów
Archiwum
Pod hasłem #LubuskieChallenge – Łączy nas przyszłość
Archiwum
Nie można zapominać o ogrodach, bo dzięki nim żyje się lepiej