Szymborska na herbacie u poety

Legendarny tekściarz, Bogdan Loebl, opowiada
Jackowi Cieślakowi o wizycie w Rzeszowie, gdzie cztery dekady temu pomagał w karierze Borysowi i Nalepie.

Publikacja: 21.02.2016 18:48

Szymborska na herbacie u poety

Foto: PAP, Marcin Kaliński Marcin Kaliński

Rzeczpospolita: Przyjedzie pan do Rzeszowa spotkać się z czytelnikami z okazji premiery pana wywiadu rzeki „Słucham głosu serca”.

Bogdan Loebl: Tak, ale mam nadzieję, że będzie to okazja do rozmowy także o cyklu kresowym, w tym o „Złotej trąbce”.

Jak to się stało, że uważany jest pan za rzeszowianina?

Bo długo w Rzeszowie mieszkałem, a potem pomieszkiwałem w domu mojej żony Anny, znanej z piosenki. Zacząłem od tego, że nie mając wolnego kąta do pracy, udałem się do Stefana Otwinowskiego, prezesa krakowskiego oddziału Związku Literatów Polskich. Miałem nadzieję, że znajdzie się dla mnie jakieś lokum przy Krupniczej 22, w słynnym domu pisarzy, gdzie mieszkali Wisława Szymborska, Sławomir Mrożek, Stanisław Lem, Tadeusz Nowak. Prezes Otwinowski poinformował mnie, że w najbliższym czasie raczej nie zwolni się mieszkanie dla mnie, ponieważ nikt poważnie nie choruje i na tamten świat się nie wybiera. Wspomniał jednak, że krakowski oddział ZLP ma pod opieką Rzeszów, którym rządzi sekretarz wojewódzki PZPR Władysław Kruczek, i chciałby on, by w jego księstwie powstał samodzielny oddział Związku Literatów Polskich, jako że inny sekretarz już to ma, a Kruczek nie chce być od tamtego gorszy. Jednak założyć oddział ZLP można było, posiadając w swoim województwie minimum siedmiu literatów, a na Rzeszowszczyźnie było zaledwie czterech. Intrygę z moim udziałem zawiązał Władysław Machejek, naczelny „Życia Literackiego”, a jednocześnie poseł na Sejm, w której to roli występował również Władysław Kruczek. Umówiono mnie z Kruczkiem, ten zaś obiecał, że w ciągu miesiąca będę miał w Rzeszowie kawalerkę. Kiedy tak się nie stało, zdenerwowany Kruczek wezwał towarzysza Cygana od propagandy i powiedział tak: „Słuchajcie, towarzyszu, tu sprawa towarzysza literata wsiadła na żółwia. Niech ona się przesiądzie na jakieś szybkie zwierzę!”. Towarzysz Cygan giął się w pas, mówiąc „Tak jest, towarzyszu”, a był tak zmrożony złością swojego szefa, że dopiero na korytarzu odtajał. Nic dziwnego: Władysław Kruczek to był satrapa – sekretarz jednego z 17 województw! Dlatego nie minął miesiąc i miałem kawalerkę, i to w bloku, który jeszcze wykańczano. Zażądałem sobie mieszkania na czwartym piętrze, powyżej strefy hałasu i spalin, i takie też dostałem. Miałem wodę, tylko nie zdążyli mi doprowadzić prądu. Ale było lato i poradziłem sobie, kupując świece. Poza workiem turystycznym i zdezelowaną walizkową maszyną do pisania nie miałem nic, więc spałem na kartonach, przykrywając się nabytym drogą kupna kocem.

Przy jakiej ulicy był ten blok?

Przy Konopnickiej, niedaleko wiaduktu i torów kolejowych. Chciałbym się tam wybrać i powiedzieć obecnym lokatorom, że niegdyś podejmowałem w ich mieszkaniu herbatą noblistkę Wisławę Szymborską. Znaliśmy się dobrze z „Życia Literackiego”, w którym pani Wisława publikowała moje wiersze. Również często bywała na spotkaniach Koła Młodych przy Krupniczej 22. Jako prezes Klubu Literackiego w Rzeszowie zaprosiłem Wisławę Szymborską na nasze wewnętrzne spotkanie, wcześniej dostarczając jej wiersze młodych poetów naszego klubu. Do spotkania w Klubie Literackim mieliśmy sporo czasu, więc zaprosiłem panią Wisławę do siebie na herbatę. Weszła do mojej kawalerki i w pierwszych słowach powiedziała: „Panie Bogdanie, tu nie ma szafy!”. Szafy, półki, półeczki, szuflady – na tym punkcie miała lekkiego fioła. I zaczęła mi urządzać mieszkanie. Broniłem się jak mogłem, mówiąc, że na szafę nie ma miejsca, lecz nie dawała za wygraną i wskazała mi miejsce na szafę, na której bocznej części można by zrobić półki na książki. Było to bardzo zabawne, jako że tak wąską szafę musiałbym obstalować u stolarza za nie wiedzieć jakie pieniądze.

Organizacja spotkań z wybitnymi pisarzami była jednym z pana zadań?

Tak, ale głównym było zorganizowanie literackiego środowiska. Towarzysze zaproponowali mi też pracę w dziale kultury w „Widnokręgu” – cotygodniowym dodatku „Nowin”. Nie chciałem uprawiać wojewódzkiego, drętwego dziennikarstwa, tylko nadal pracować na literackiej niwie, więc poprosiłem o zapewnienie mi druku wierszy i fragmentów prozy w „Widnokręgu” oraz o zabezpieczenie dwu moich spotkań autorskich w miesiącu. Województwo rzeszowskie było rozległe i towarzysze rozpatrzyli moją prośbę pozytywnie. Żebym nie pobłądził, przydzielono mi pilota i, jak sądzę, mistrza krótkiej notatki służbowej, który miał również, a może przede wszystkim, czuwać, ażebym w trakcie spotkań nie odchylał się zbytnio od ideologicznego pionu partii.

Jak doszło do pana spotkania ze Stanisławem Guzkiem, znanym później jako Stan Borys?

Na terenie Klubu Literackiego. Przyszedł oto do mnie z wierszykami skromny chłopak, zaczesany gładko, z przedziałkiem. Zaczęliśmy rozmawiać i okazało się, że jest nad wyraz oczytany. Wiedział, kto drukuje w „Twórczości” i „Dialogu”. Zaskoczył mnie. Był też recytatorem nagradzanym w ogólnopolskich konkursach, stąd u niego taka dobra dykcja. Pracował jako kaowiec w klubie prowadzonym przez rzeszowską pocztę. Zaprosił mnie tam, żeby pokazać założony również przez niego i Nalepę zespół Blackout, który grał w sali Klubu Pocztowca dla młodzieży rzeszowskiej. Muzycy jednak nie mieli tekstów i korzystali z repertuarów zespołów anlosaskich, kalecząc niezrozumiały język. Ale mnie piosenki nie interesowały, ja słuchałem jazzu i nie zamierzałem wchodzić w żadne konszachty z młodzieżą. Okoliczności zmusiły mnie wkrótce do zmiany mojej decyzji. Do Rzeszowa wybierała się z Warszawy mocna ekipa artystyczna, która wymyśliła sobie zorganizowanie Rzeszowskich Targów Piosenki, niechybnie po to, żeby za państwowe pieniądze pobyć w Rzeszowie i pojechać w Bieszczady. Przewidziane też były trzy nagrody dla wykonawców, które artyści warszawscy przyznali sobie w drodze do Rzeszowa.

Jaka była pana rola?

Wiedząc o targach, podekscytowani tym Staszek Guzek i Tadeusz Nalepa ponownie poprosili mnie o teksty. Tym razem się zgodziłem. Przywlekli mi do mieszkania walizkowy magneton Melodia, ówczesny cud techniki, na taśmie którego były trzy skomponowane przez Nalepę melodie. W tej sytuacji musiałem się zgodzić na ich prośbę. W trakcie śniadania słuchałem muzyki Nalepy i pisałem. Tak powstały trzy teksty: „Boję się psa”, „Ktoś wziął mi” i „Nic mi więcej nie trzeba”. Blackout z tymi piosenkami wystąpił na targach i pozytywnie zaskoczył szacowne jury, w którym przeważali warszawiacy. Jednak nie mogli pominąć gorąco oklaskiwanych Blackoutów. Pieniędzy na nagrodę już nie było, więc przyznano im pozaregulaminowe wyróżnienie. I wszystko by się na tym skończyło, gdyby nie przewodniczący jury Mateusz Święcicki, szef Studia Rytm, które nadawało ton ówczesnej muzyce młodzieżowej. Przyznał, że zespół jest sympatyczny, ale jego szczególną uwagę zwróciły moje teksty, niepodobne do tego, co się wtedy śpiewało, czyli piosenek typu „Biedroneczki są w kropeczki”. Święcicki uznał, że należy nasze piosenki zaprezentować polskiej młodzieży, i zaprosił Blackout do Studia Rytm na sesję nagraniową. I oto niebawem niemal codziennie spiker polskiego radia zapowiadał: „A teraz piosenka rzeszowskiego zespołu Blackout”. Zespół zyskał popularność, a Guzek i Nalepa z dnia na dzień zostali gwiazdami.

W Rzeszowie poznał pan też swoją żonę, uwiecznioną w piosence „Anna”.

W kawiarni Kosmos, przy obecnej ulicy 3 Maja. Zaprosił mnie do swojego stolika dziennikarz Andrzej Bajkowski, który czekał na Annę, żeby ją zaangażować do pracy przy wspomnianych targach. A potem odprowadziłem Annę  do domu i naszczekał na mnie jej pies, który potem stał się bohaterem mojego pierwszego tekstu dla Blackoutów i piosenki „Boję się psa”.

Skończyło się tak, że Guzek i Nalepa grali i śpiewali na państwa ślubie.

Piosenka „Anna”, której tekst napisałem, błyskawicznie stała się przebojem, wykonywanym do dziś przez Stana Borysa. A dziewczyna Anna była tak piękna, że odważyłem się na oświadczyny i usłyszałem „Tak”. Na nasze, raczej rodzinne, przyjęcie weselne przyszli Staszek ze swoim fenomenalnym głosem i Tadek z gitarą. Napili się wódeczki, zaczęli nam grać i śpiewać. Najpierw piosenki Blackoutu, a po kilku toastach „Cycory jak dzbanki/ pierdolnica jak miednica/ a w dupie organki” .

Kiedy pan wyjechał z Rzeszowa?

Przebywałem tam jeszcze kilka lat, ale przy okazji nagrywania longplaya Blackoutów zorganizowałem sobie kąt w Warszawie, który potem przekazałem Ireneuszowi Iredyńskiemu – akurat wyszedł z kryminału i nie miał gdzie mieszkać. Ale to już inna historia!

Rzeczpospolita: Przyjedzie pan do Rzeszowa spotkać się z czytelnikami z okazji premiery pana wywiadu rzeki „Słucham głosu serca”.

Bogdan Loebl: Tak, ale mam nadzieję, że będzie to okazja do rozmowy także o cyklu kresowym, w tym o „Złotej trąbce”.

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Archiwum
Znaleźć sposób na nierówną walkę z korkami
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Archiwum
W Kujawsko-Pomorskiem uczą się od gwiazd Doliny Krzemowej
Archiwum
O finansach samorządów na Europejskim Kongresie Samorządów
Archiwum
Pod hasłem #LubuskieChallenge – Łączy nas przyszłość
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Archiwum
Nie można zapominać o ogrodach, bo dzięki nim żyje się lepiej