Grzegorz Sapiński, prezydent Kalisza. Na końcu zawsze jest rachunek wyników

Społeczeństwo obywatelskie w Polsce rośnie w siłę, także w Kaliszu. To pokazuje, że mimo dominującej w tej chwili narracji, Polacy jednak umieją działać wspólnie, ponad politycznymi podziałami – mówi Grzegorz Sapiński, prezydent Kalisza.

Publikacja: 10.09.2018 08:30

Grzegorz Sapiński, prezydent Kalisza.

Grzegorz Sapiński, prezydent Kalisza.

Foto: urząd miasta kalisza

ZR: Był pan już na dywaniku u Jarosława Kaczyńskiego?

Grzegorz Sapiński: Nie, ale też nie było takiej potrzeby, bo w żadnym razie nie jestem od pana Kaczyńskiego zależny.

Pytam o to, bo miał pan być wspólnym kandydatem Zjednoczonej Prawicy na prezydenta Kalisza. Tymczasem wybuchła afera o przyłączenie gminy Żelazków do Kalisza, za czym pan optował, i w ten sposób naraził się posłom PiS z południowej Wielkopolski.

Afery nie było, choć rzeczywiście posłowie PiS próbowali ją wywołać.

O co poszło?

Właściwie poszło o moją niezależność.

Niezależność? Jest pan członkiem partii Jarosława Gowina, wcześniej był pan w Platformie Obywatelskiej, w mieście rządził pan za pomocą bardzo egzotycznej koalicja PiS–SLD…

Zachowuję niezależność bez względu na to, z kim współpracuję. Nieraz to udowadniałem. Dla mnie, jako prezydenta Kalisza, najważniejsze jest dobro miasta i jego mieszkańców. Jeśli ktoś potrafi być członkiem partii, ale jednocześnie, odsuwając partyjne interesy na drugi plan, potrafi działać dla dobra miasta, to zawsze nam będzie po drodze. Natomiast, jeśli miałbym robić coś, z czym absolutnie się nie zgadzam, co nie służy miastu i jego mieszkańcom, a nawet jest z ich interesem sprzeczne, to zawsze odmówię. Niestety, w kampanii wyborczej coraz trudniej w radzie miasta o ludzi podobnej idei.

Podam przykład dosłownie sprzed kilku dni. Na ostatniej sesji radni wręcz zademonstrowali swoją partyjność, zagłosowali przeciwko rewitalizacji serca miasta, płyty Głównego Rynku, tylko dlatego, żeby jej rozpoczęcie teraz, na końcówce obecnej kadencji, nie było moim sukcesem. Zagrali politycznie i wyborczo, ale nie patriotycznie.

Warto było na koniec kadencji, u progu kampanii wyborczej, położyć swój los na ołtarzu Żelazkowa, niewielkiej sąsiadującej z Kaliszem gminy? Chciał pan tę gminę przyłączyć do miasta, politycy Prawa i Sprawiedliwości się temu sprzeciwili. Może lepiej było przełknąć tę żabę i mieć większe szanse na zwycięstwo w wyborach, a swój plan przeforsować za kilka miesięcy już w następnej kadencji?

To nie była kwestia Żelazkowa. To była dla naszego miasta kwestia fundamentalna, a w kwestiach fundamentalnych nie można iść na kompromisy. Od dawna mówiłem, że Kalisz jest wykorzystywany przez okoliczne gminy. To nawet nie jest ich wina, one po prostu wykorzystują okazję, która wynika z błędów popełnionych przez władze Kalisza w poprzedniej kadencji. Proszę sobie wyobrazić, że gdy w 2014 roku wygrałem wybory i zostałem prezydentem, miasto nie miało nawet dostosowanych do realnych potrzeb planów zagospodarowania przestrzennego! Dzisiaj, kiedy zmieniamy tę sytuację, radni podburzają mieszkańców, aby protestowali przeciwko powstawaniu nowych firm, blokując uchwalanie kolejnych planów zagospodarowania przestrzennego w mieście.

W efekcie, gdy ktoś chciał zbudować sobie nie tylko firmę, ale choćby dom, to musiał występować o warunki zabudowy i wydeptywać ścieżki do odpowiednich urzędników. Załatwienie wszystkich pozwoleń było prawdziwą gehenną, przysłowiową drogą przez mękę. Ludzie szybko znaleźli sobie na to sposób – zaczęli budować domy w okolicznych gminach, w bezpośrednim sąsiedztwie Kalisza, czasem nawet zaledwie dwa, trzy kilometry od granic miasta. Tam też musieli przechodzić gehennę zdobywania pozwoleń na swoją najważniejszą życiową inwestycję – bo budowa własnego domu dla większości z nas jest najważniejszą inwestycją w życiu – ale niejako w nagrodę za metr kwadratowy działki płacili 20–30 zł, podczas gdy w Kaliszu musieliby zapłacić 100 czy 200 zł. W efekcie kaliszanie uciekali z miasta, liczba mieszkańców spadała. Było to tym bardziej dotkliwe, że tutejsza społeczność jest, jak na polskie warunki, dosyć zamożna. Mamy bezrobocie nieprzekraczające 3 proc., mamy jeden z najwyższych w kraju wskaźników posiadania samochodów na 1000 mieszkańców – co, nawiasem mówiąc, stanowi spory problem, w Kaliszu mieszka trzech spośród stu najbogatszych ludzi z listy „Forbesa”. A dzisiaj mamy taką oto sytuację – kaliszanie mieszkają w sąsiednich gminach…

I tam płacą podatki.

Właśnie, ale nadal uważają się za mieszkańców Kalisza. Tutaj pracują, tu korzystają z komunikacji, placówek oświatowych, instytucji kultury. I żądają coraz więcej – lepszych dróg, większej ilości parkingów, coraz lepszej oświaty, coraz wyższego poziomu instytucji kulturalnych i sportowych, dobrych restauracji. Świetnie to rozumiem, ludzie zaspokoili już najważniejsze ze swoich podstawowych potrzeb i teraz chcą żyć lepiej, bardziej komfortowo. Tyle tylko, że aby te rosnące aspiracje mieszkańców zaspokoić, potrzebne są pieniądze. Tymczasem jeśli ilość mieszkańców spada, to o pieniądze trudniej. Ci „emigranci za miedzę” zasilają swoimi podatkami kasy okolicznych gmin, a korzystają z miejskiej infrastruktury.

Jeżeli wokół miasta powstają typowo miejskie osiedla, nijak niezwiązane z życiem wiejskim, to mamy do czynienia z pewnego rodzaju oszustwem. Na to nakładają się kolejne problemy. Obszar funkcjonalny Kalisza, czyli tereny położone w promieniu 15 km wokół miasta, przynależy do trzech powiatów, co oznacza, że na tym obszarze prowadzone są trzy różne polityki. Dodajmy do tego – a proszę mi wierzyć, że mimo upływu stu lat nadal ma to znaczenie – że te trzy powiaty leżą na terenach trzech różnych dawnych zaborów, co oznacza także trzy różne mentalności.

Wszystko to powoduje, że mówiąc językiem młodzieżowym, sprawa jest trudna do „ogarnięcia”. Z jednej strony mamy aglomerację kalisko-ostrowską, w ramach której robimy wszystko, aby ten obszar spajać, ale z drugiej strony jest polityka odpadowa, gdzie marszałek województwa wielkopolskiego narzuca nam, aby Ostrów Wielkopolski miał swoją regionalną instalację odbioru odpadów, Kalisz swoją, Pleszew swoją. Wszystkie trzy powiaty mają własne systemy wodno-kanalizacyjne oraz komunikacyjne. Swoje, czyli odrębne, inaczej zarządzane. To rodzi wiele problemów. Z zazdrością spoglądam na Zieloną Górę i przede wszystkim na Rzeszów. Stolica Podkarpacia jest powiększana praktycznie co roku, w ciągu ostatnich kilkunastu lat miasto, przyłączając okoliczne gminy, powiększyło swoje terytorium dwukrotnie, liczbę mieszkańców niemal dwukrotnie, a jego budżet zwiększył się z 300 mln do 1,3 mld zł.

Robi wrażenie.

Robi. I Kalisz też na to zasługuje. Mógłby, uwzględniając wszystkie różnice i lokalną specyfikę, pójść tą samą drogą. Co więcej, musi pójść tą samą drogą, a blokowanie tego nie ma sensu.

Posłowie PiS tego toku myślenia nie rozumieli?

Moimi wyborcami, ludźmi, dla których pracuję, są mieszkańcy Kalisza. Posłowie mają nieco innych wyborców, bo inaczej układają się ich okręgi wyborcze. Ja mam jeden interes, oni mają wiele interesów. Dla mnie interesem jest przyszłość mieszkańców miasta i dlatego zabiegam i zawsze będę zabiegał o dobro Kalisza. Przy czym parlamentarzyści, którzy są przeciwni realizacji moich planów powiększenia miasta powinni pamiętać, że to miasto jest centrum całej aglomeracji i jeśli Kalisz będzie słabł, to słabła będzie cała aglomeracja. Natomiast jeśli my będziemy szybko się rozwijać, to odczują to również mieszkańcy okolicznych gmin. To abecadło.

Przedstawia pan bardzo rzeczowe argumenty. Zastanawiam się jednak, czy wygra pan najbliższe wybory, czy rzeczowe argumenty trafiają dzisiaj do ludzi. Czy nie przegra pan z którymś z licznych swoich kontrkandydatów, który jutro obieca na przykład, że wybuduje w Kaliszu pięć linii metra i natychmiast rozwiąże wszystkie problemy komunikacyjne miasta, a przy okazji smogu.

W ciągu ostatnich czterech lat mamy wzrost wpływu z podatku PIT o 50 proc. To oznacza, że mamy tu bardzo wielu przedsiębiorców, którzy muszą codziennie podejmować racjonalne decyzje. Mamy ludzi, którzy w tych prywatnych firmach pracują i widzą, że racjonalne decyzje budują silne fundamenty, że to jedyna droga do osiągnięcia sukcesu i stabilizacji. Lepsza niż jakieś z księżyca wzięte fantasmagorie. Więc na to racjonalne myślenie liczę. Nie zamierzam podejmować populistycznej rękawicy i obiecywać, że wkrótce Kalisz założy swoją kolonię na Marsie.

To sukcesu nie wróżę.

A ja wierzę w mądrość mieszkańców Kalisza. Ale też wychodzę z założenia, że żyjemy w państwie demokratycznym i wszystko jest w ręku wyborców. Jeżeli oni podzielą moje argumenty, mój sposób myślenia, będę bardzo zadowolony i nadal będę pracował na ich pomyślność. Pracował, a nie opowiadał bajki. Jeśli natomiast mieszkańcy Kalisza okazaliby się hazardzistami – w co nie wierzę – i oddali miasto w ręce człowieka, który obieca im wybudowanie na przykład metra, to trudno. Moi kontrkandydaci nie znają miasta, opowiadają dyrdymały. Jest jednak prawem mieszkańców wybierać sobie prezydenta. Nie zamierzam zmieniać poglądów tylko dlatego, że dzisiaj można obiecać wszystko, powiedzieć wszystko i nie być z tego rozliczonym.

Pobrzmiewa w tych pana słowach doświadczenie z biznesu.

To prawda, nim zostałem prezydentem przez 18 lat pracowałem w prywatnych firmach, potem byłem dyrektorem administracyjnym w kaliskim Teatrze im. Wojciecha Bogusławskiego. Zawsze odpowiadałem za coś realnego i umiem poruszać się w realnym świecie. Zarządzałem instytucjami, w których musiałem zarobić pieniądze na bieżące wydatki i jeszcze dostarczyć pieniądze, aby cała firma mogła żyć i rozwijać się, a akcjonariusze mieli zysk. To nauczyło mnie twardo chodzić po ziemi.

Na końcu zawsze jest rachunek wyników.

Ma pan rację. Możemy sobie opowiadać różne rzeczy, ale na końcu jest rachunek wyników. Tymczasem niedawno partie polityczne zgłosiły mi propozycje do budżetu, których realizacja kosztowałaby kilka miliardów złotych. Być może te partie nie wiedzą, ale budżet Kalisza na przyszły rok będzie oscylował wokół 600 mln zł. Możemy tak się bawić w nieskończoność, możemy mamić mieszkańców różnymi obietnicami, ale to nie przyniesie dobrych skutków.

Mówi pan o partiach krytycznie, ale rządził pan miastem w koalicji PiS i SLD. To nie jest zarzut tylko ciekawość. Czy zarządzanie 100-tysięcznym miastem wymaga kontaktów z politykami?

Jeżeli myślą racjonalnie, to takie kontakty są wręcz pożądane. Problem w tym, że nie zawsze myślą i działają racjonalnie. Opowiem panu taką historię – w kampanii do parlamentu w 2015 roku do Kalisza przyjechał pan Jarosław Kaczyński. Mówił, że miastu potrzebne są nowe drogi i że nowy rząd te drogi wybuduje. Później powtarzali to wszyscy kandydaci Prawa i Sprawiedliwości do parlamentu. Po wyborach jeden z nich został nawet przewodniczącym sejmowego zespołu ds. budowy drogi numer 12. Zespół zebrał się raz w celu powołania prezydium. Potem zapadła cisza. Niedawno premier Mateusz Morawiecki oświadczył, że dowiedział się od posłanki Joanny Lichockiej, że Kaliszowi potrzebne są nowe drogi i że jego rząd te nowe drogi zbuduje. Trzy lata po tym, jak mówił o tym pan Kaczyński i posłowie PiS! Tymczasem ja w tej sprawie interweniowałem jako przewodniczący rady miejskiej poprzedniej kadencji u premiera Donalda Tuska, premier Ewy Kopacz, premier Beaty Szydło. A teraz nagle dowiaduje się o tym premier Morawiecki! To w Polsce jest jakaś ciągłość władzy, czy każda nowa ekipa zaczyna wszystko od nowa?

Może trzeba zostawić te partie w ich piaskownicy, niech się tam przerzucają wyzwiskami i obietnicami, niech budują zamki z piasku, a oprzeć się na ruchach miejskich? Co zrobić, aby w takim mieście jak Kalisz społeczeństwo obywatelskie było silniejsze, mieszkańcy bardziej angażowali się w jego zarządzanie?

My, Polacy, jesteśmy bardzo ambitni i lubimy działać szybko. Chcemy zrobić wszystko w 30 lat, podczas gdy na Zachodzie społeczeństwo obywatelskie tworzyło się przez setki lat. Czasem można iść na skróty, korzystając z doświadczeń innych, ale w tej sprawie akurat nie bardzo. W Kaliszu są ruchy obywatelskie, ale one są dzisiaj „obłaskawiane” przez partie polityczne, które obiecują im pomoc, jakieś granty, współpracę. W tych ruchach jest wiele entuzjazmu, ogromnie dużo dobrej woli, ale one też czasem ulegają mirażom.

Jest pan więc sceptyczny.

Przeciwnie, jestem optymistą. Społeczeństwo obywatelskie w Polsce rośnie w siłę, także w Kaliszu. To pokazuje, że mimo dominującej w tej chwili narracji, Polacy jednak umieją działać wspólnie, ponad politycznymi podziałami. Dobrym przykładem są budżety obywatelskie, które robi się dzisiaj już w bardzo wielu miastach, a ludzie coraz bardziej angażują się w ten proces. Notabene teraz zmieniają się przepisy dotyczące budżetów obywatelskich. Kierunek zmian jest zły, bo one nie powinny być robione pod jedną sztancę, ale uwzględniać specyfikę lokalnych społeczności.

W Kaliszu rozpoczął się właśnie proces dwóch mężczyzn oskarżonych o propagowanie faszyzmu. W mieście, którego honorowymi obywatelami są Józef Piłsudski i Jan Paweł II, z którym związana była Maria Dąbrowska. Czy samorząd może jakoś oddziaływać na społeczeństwo, czy samorząd to tylko kanalizacja, drogi i komunikacja miejska?

To trudne zagadnienie. Mamy takie prawo, że gdy jakaś organizacja czy grupa ludzi chce zrobić w miejscu publicznym demonstrację lub wiec, to ja w zasadzie muszę wyrazić na to zgodę. Muszę, choć organizatorzy nie są zobligowani do przedstawienia scenariusza tej imprezy. Zresztą nawet gdyby musieli to zrobić, to przecież nikt przy zdrowych zmysłach nie informowałby władz, że zamierza propagować faszyzm albo inne ekstremizmy. Dopiero gdy coś się złego dzieje, mogę rozwiązać demonstrację i ewentualnie wezwać policję. Uważam, że ludzie mają prawo manifestować swoje dopuszczane prawem poglądy, ale niestety są grupki ekstremistów, którzy tego prawa nadużywają. Ale co mogę zrobić? Nawet jeśli mam jakieś podejrzenia, to zabronienie demonstracji byłoby nieskuteczne, bo byłoby po prostu reklamowaniem tej grupki.

Pan mówi o końcu łańcucha, ale przecież samorząd odpowiada za szkolnictwo, instytucje kulturalne. Może trzeba położyć nacisk na edukację.

Zgoda, być może samorządy nie wykorzystują tych instrumentów w wystarczający sposób do eliminowania czy raczej przeciwdziałania powstawaniu ekstremizmów. Choć staramy się to robić. Ale to przede wszystkim rola państwa. Akurat jednak w tym roku z okazji stulecia odzyskania przez Polskę niepodległości kładziemy duży nacisk na wartości patriotyczne.

Wyobrażam sobie, jak to będzie przebiegało – apele, składanie kwiatów pod pomnikami. Czyli oficjałki. Uważa pan, że to skuteczne? Że takimi działaniami można wyzwolić w ludziach radość, dumę, zaangażowanie?

Owszem, takie uroczystości, o których pan mówi również się odbędą, ale nie tylko. Będzie także rozdawanie kokard narodowych, nauka musztry dla szkolnych pocztów sztandarowych. Kalisz jest miejscem, gdzie w tym samym roku, w którym odradzała się Polska, narodził się szczypiorniak, czyli piłka ręczna. Ta dyscyplina sportu nosi nazwę od Szczypiorna, jednej z dzielnic naszego miasta. Dlatego kładziemy duży nacisk na imprezy sportowe, odsłoniliśmy też pomnik Szczypiorniaka, który został nam właściwie sprezentowany przez Związek Piłki Ręcznej w Polsce. Chcemy w ten sposób przyciągnąć mieszkańców do obchodów stulecia odzyskania niepodległości, sprawić, aby poczuli dumę.

A mają prawo czuć się dumni, bo przecież w 1918 roku wielu kaliszan wstąpiło do sformowanego w naszym mieście 1. Batalionu Pogranicznego „Poznańskiego”, który odegrał ważną rolę w Powstaniu Wielkopolskim, zdobywając między innymi Szczypiorno i Ostrów Wielkopolski. A wracając do piłki ręcznej – nasz klub, Energa MKS Kalisz, gra w najwyższej klasie rozgrywkowej, czyli PGNiG Superlidze i dobrze reprezentuje w niej całą Wielkopolskę. Skoro mówimy o sporcie, to pochwalę się jeszcze kaliskimi siatkarkami, które w ostatnim sezonie wygrały ligę. Prowadzimy rozmowy o udziale naszych zawodniczek w żeńskiej ekstraklasie.

Podywagujmy przez chwilę. Dzisiaj nie jest już rzeczą niewyobrażalną, że Polska wkrótce znajdzie się poza Unią Europejską. Czy Kalisz straciłby na tym?

Tak. W tej kadencji, która była rekordowa pod względem pozyskania środków unijnych, zainwestujemy w mieście blisko 390 mln zł. W poprzedniej kadencji, gdy z pozyskiwaniem środków z Unii Europejskiej było krucho, wartość inwestycji wyniosła 265 mln zł. Różnica wynosi 125 mln zł. To bardzo dużo. Moim zdaniem wyjście z Unii Europejskiej kosztowałoby nas 10, może nawet 20 lat rozwoju. Dla 30-letniego człowieka to szmat czasu. Jestem zdania, że powinniśmy w Unii Europejskiej pozostać i walczyć o to, aby była ona wspólnotą różnorodnych państw.

ZR: Był pan już na dywaniku u Jarosława Kaczyńskiego?

Grzegorz Sapiński: Nie, ale też nie było takiej potrzeby, bo w żadnym razie nie jestem od pana Kaczyńskiego zależny.

Pozostało 99% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Archiwum
Znaleźć sposób na nierówną walkę z korkami
Archiwum
W Kujawsko-Pomorskiem uczą się od gwiazd Doliny Krzemowej
Archiwum
O finansach samorządów na Europejskim Kongresie Samorządów
Archiwum
Pod hasłem #LubuskieChallenge – Łączy nas przyszłość
Archiwum
Nie można zapominać o ogrodach, bo dzięki nim żyje się lepiej