Trudny powrót do świetności

Są w Polsce miasta, w których ludzie w dalszym ciągu żyją tą dyscypliną. Na czele tej listy jest Włocławek, ale gonią go inne miasta. Kibice dopisują, sponsorzy i samorządowcy coraz chętniej pomagają.

Publikacja: 21.05.2018 01:20

Kasprowiczanka szkoląca juniorów na wysokim poziomie (zaczynali tam karierę m.in. bracia Mateusz i M

Kasprowiczanka szkoląca juniorów na wysokim poziomie (zaczynali tam karierę m.in. bracia Mateusz i Marcel Ponitka – na zdjęciu) nie ma porozumienia z BM Slam Stalą.

Foto: Rzeczpospolita/Marian Zubrzycki

W latach 90. koszykarskimi pojedynkami żyła cała Polska. Kto zdobędzie mistrzostwo: Mazowszanka Pruszków, Nobiles Włocławek czy może Śląsk Wrocław? Kto jest lepszy: Igor Griszczuk, Maciej Zieliński czy Adam Wójcik? Koszykarze byli bohaterami, o których rozprawiali kibice. Rozpalali wyobraźnię, byli wzorami do naśladowania.

Młodzi chłopcy zasiadali przed telewizorami i razem z Włodzimierzem Szaranowiczem z TVP krzyczeli „Hej, hej tu NBA”, emocjonowali się akcjami Michaela Jordana, a potem brali piłki i ruszali na asfaltowe boiska, żeby rzucać do kosza. Powstawały ligi amatorskie, nauczyciele wychowania fizycznego zgłaszali drużyny do rozgrywek szkolnych.

Małe zastąpiły dużych

Dzisiaj o koszykówce nie mówi się w największych mediach, nie jest to temat, który dobrze klika się na portalach ani nie jest wśród najpopularniejszych dyskusji na Twitterze. Nazwiska i twarze zawodników Energa Basket Ligi znają nieliczni, najbardziej zagorzali fani. Ludzie w Warszawie, Poznaniu, Gdańsku czy Krakowie nie dyskutują o szansach reprezentacji Polski. Koszykówka stała się sportem niszowym, ale nie znaczy to, że nigdzie nie jest ważna.

Jest w Polsce całkiem dużo miast, w których ten sport traktuje się bardzo poważnie, chociaż nie są to największe metropolie. Kluby i środowiska kibicowskie mają tam swoje problemy, ale próbują je rozwiązywać. Bo przede wszystkim chodzi o to, żeby klub nie upadł. Miejsca wielkich ośrodków – Wrocławia czy Poznania, gdzie koszykówka przechodzi poważny kryzys – zajęły mniejsze miejscowości: Włocławek, Ostrów Wlkp., Krosno, Kutno.

Przyklejony do ściany

Jeśli ktoś jest fanem koszykówki, w pierwszej kolejności powinien się wybrać do Włocławka. Tutaj miłość do tego sportu zaczęła się na początku lat 90. i trwa do dziś. Nie zmieniło się to, nawet gdy kilka lat temu klub wpadł w kłopoty i przeżywał poważny kryzys, a na trybuny przychodziło mniej kibiców niż teraz – mniej, ale ciągle niemal dwa tysiące.

– Czemu Włocławek stał się miastem koszykówki? Na pewno pomogły nam szybkie awanse z trzeciej ligi do ekstraklasy, a potem równie szybko zdobyte medale mistrzostw Polski oraz Puchar Polski – mówi „Życiu Regionów” Michał Fałkowski, media manager Anwilu i kibic od wielu lat.

Tomasz Jankowski, który przez kilka sezonów grał we Włocławku, dodaje, że wielkim magnesem, przyciągającym kibiców na trybuny, był Igor Griszczuk. Białoruski koszykarz (od 1998 r. z polskim obywatelstwem) miał nie tylko umiejętności, ale także charakter, który porywał tłumy. Jego rywalizacja z Maciejem Zielińskim budziła wielkie emocje, a gdy doznał poważnego urazu po starciu z Jarosławem Zyskowskim (jego syn gra dziś w Anwilu), to półtora tysiąca kibiców na stojąco krzyczało: „Igor, Igor”. Dzisiaj jego numer „12″ jest zastrzeżony.

– Czy byliśmy gwiazdami? Byliśmy wysocy, więc na pewno rzucaliśmy się w oczy i dzięki temu łatwo było nas rozpoznać. Był też na pewno bliski kontakt między kibicami a koszykarzami. Fani kilka razy zapraszali mnie w restauracji do swojego stolika i nietaktem byłoby odmówić – mówi „Życiu Regionów” Tomasz Jankowski.

Anwil największe sukcesy w latach 90. odnosił w malutkiej sali, gdzie zawodnik wznawiający grę spod kosza musiał stawać przyklejony plecami do ściany, żeby nie nadepnąć na linię końcową. Najczęściej bywało duszno, bo atmosfera była gorąca i ciężko było znaleźć na trybunach wolne miejsce.

Z nędzy do pieniędzy

Teraz Anwil (już nie Nobiles) gra w nowej Hali Mistrzów, z pięknymi trybunami. Ale jedno się nie zmieniło – kibice w dalszym ciągu żyją koszykówką i przychodzą licznie na mecze. – Mamy najlepszą frekwencję w Polsce. Na trybuny może wejść 3899 widzów, ale gdybyśmy mieli nawet ok. 6 tys. miejsc, to i tak na spotkania takie jak półfinały ze Stelmetem sprzedawalibyśmy komplety wejściówek. Na pierwsze spotkanie z zespołem z Zielonej Góry dwa tysiące biletów dostępnych w sprzedaży rozeszło się w półtorej godziny – mówi „Życiu Regionów” Michał Fałkowski.

A jeszcze nie tak dawno Anwil miał poważne długi, a zespół był w rozsypce. Najgorzej było w sezonie 2014/2015, gdy zawodnicy strajkowali, bo twierdzili, że nie otrzymują pensji. Prezes nałożył na drużynę kary regulaminowe, a przed końcem rozgrywek z drużyną pożegnało się trzech zawodników (m.in. Seid Hajrić, który we Włocławku grał od wielu lat i nawet wytatuował sobie jego herb) oraz trener. Potem zaczęło się porządkowanie spraw.

– W trakcie sezonu 2014/2015 prezydentem miasta został Marek Wojtkowski wielki kibic Anwilu, który na meczach pojawiał się od wielu lat. Ponieważ miasto ma 49 proc. udziałów w klubie, ratusz zażądał wdrożenia planu naprawczego. Środki, które zostały przedsięwzięte, były być może stanowcze, ale koniec końców plan zadziałał – mówi Michał Fałkowski.

Ten sezon jest dla klubu z Włocławka udany. Pięknie miało być już w ubiegłym roku, bo udało się zbudować mocny skład, ale niespodziewanie w ćwierćfinale lepsi okazali się Czarni Słupsk, którzy przeżywali wtedy olbrzymie kłopoty po utracie sponsora strategicznego. To był szok i niedowierzanie, ale trenerowi Igorowi Miliciciowi zaufano jeszcze raz. Teraz drużyna w rundzie zasadniczej zajęła pierwsze miejsce, awansowała do półfinału rozgrywek Energa Basket Ligi (po trzech meczach ze Stelmetem było 1-2 dla zielonogórzan).

Miłość wybucha szybko

To nie udałoby się bez zatrudnienia dobrych zawodników. W składzie Anwilu można zobaczyć gwiazdy ligi, bo MVP sezonu zasadniczego został Ivan Almeida. Kibice bardzo cenią Kamila Łączyńskiego za waleczność na boisku, twardy charakter i oddanie dla drużyny. Sytuacja finansowa poprawiła się na tyle, że gdy w trakcie sezonu poważnej kontuzji doznał Szymon Szewczyk (były reprezentant Polski, zawodnik klubów włoskich i rosyjskich), to znalazły się pieniądze na zakontraktowanie kadrowicza Jakuba Wojciechowskiego. Sprowadzono także byłą gwiazdę ligi Quintona Hosleya.

– Zawodnicy są rozpoznawalni, czasami trudno przejść im przez miasto bez choćby jednej prośby o autograf czy zdjęcie. Miłość wybucha szybko. Ale jeśli ktoś odchodzi z Anwilu, to na jego miejscu pojawiają się nowi bohaterowie. Rośnie też nasza rozpoznawalność w mediach społecznościowych – mówi „Życiu Regionów” Michał Fałkowski.

Co ciekawe, kibice najchętniej zamawiają jednak koszulki z własnym nazwiskiem, a nie nazwiskiem ulubionego gracza. Oczywiście, jeśli chodzi o tworzenie budżetu, najwięcej zależy od władz miasta oraz firmy Anwil, którzy są sponsorami głównymi – w czerwcu wygasa dotychczasowy kontrakt, trwają rozmowy w sprawie nowej umowy. Ale grono darczyńców jest dużo szersze – widać, że klub jest ważny dla lokalnej społeczności.

– Wspierają nas nawet firmy rodzinne, i przedsiębiorcy prowadzący jednoosobową działalność gospodarczą. Ich nie stać na najdroższe pakiety sponsorskie, ale mamy w ofercie zestawy w cenie nawet od dwóch tysięcy złotych. I takowe chętnie są nabywane. Co ciekawe, wspierają nas również biznesmeni z innych rejonów Polski, chociażby z Dąbrowy Górniczej czy też z Trójmiasta – mówi Michał Fałkowski.

To ciekawe, bo w Dąbrowie Górniczej i w Trójmieście są w sumie trzy drużyny koszykarzy grające na poziomie ekstraklasy.

Jeśli budżet na to pozwoli, Anwil chciałby wrócić do rozgrywek europejskich, bo przecież i tam drużyny z Włocławka zapisały piękną kartę, a ich kibice na pewno na takie turnieje zasługują.

Lokalne animozje

Koszykówka jest też w dalszym ciągu bardzo ważna w Ostrowie Wielkopolskim. – Kiedy oglądam ich mecze, to trochę przypomina mi się Włocławek z lat 90. Tam też w małej hali ludzie byli blisko siebie i parkietu, padali sobie w ramiona po udanych akcjach – wspomina Tomasz Jankowski.

Zespół BM Slam Stali awansował po raz drugi z rzędu do półfinału rozgrywek (rywalizację z Polskim Cukrem Toruń zaczął od dwóch zwycięstw). Jeszcze niedawno koszykówka w Ostrowie Wielkopolskim przeżywała ciężkie chwile, a drużyna nie grała nawet w ekstraklasie, chociaż w dalszym ciągu byli ludzie, dla których ten sport jest ważny.

Awans do ekstraklasy wywalczyła drużyna KS Stal, ale nie była w stanie udźwignąć tego wyzwania, więc dwaj biznesmeni Paweł Matuszewski (były koszykarz) i Marcin Napierała wzięli to zadanie na siebie. Stworzyli zespół BM Slam Stal, który teraz bije się o mistrzostwo Polski (KS Stal gra w 2 lidze), ale największym problemem pozostaje hala, w której miałaby grać drużyna. W pierwszym sezonie po awansie do najwyższej klasy rozgrywkowej drużyna BM Slam Stali korzystała z gościnności obiektu w Kaliszu, ale na dłużej taki scenariusz nie wchodził w grę.

Ponieważ historyczna hala przy ulicy Kusocińskiego była niedostępna – klub BM Slam kupił obiekt od KS Stal, ale i zawarł z nim porozumienie o użyczeniu obiektu na pięć lat. Nie można było przeprowadzić remontu, a budowa nowej hali w mieście się przeciągała. W obecnych rozgrywkach drużyna walcząca o mistrzostwo Polski gra w hali szkolnej, ale zanosi się na to, że wkrótce hale mogą być dwie, bo BM Slam Stal porozumiał się z KS Stal i własnymi siłami remontuje obiekt przy Kusocińskiego. Radni przegłosowali niedawno uchwałę o wybudowaniu nowego obiektu, bo od przybytku głowa nie boli. Możliwe, że w przyszłym sezonie BM Slam będzie grać w europejskich pucharach i nowoczesny obiekt na pewno się przyda.

Problemem są jednak animozje w lokalnym środowisku. Aż prosiłoby się, by kluby z jednego miasta współpracowały, ale na razie idzie to opornie. Grający w ekstraklasie BM Slam mógłby wypożyczać swoich zawodników do KS Stal, a zamiast tego podpisał umowę z drużyną z Pleszewa, też grającą w 2. lidze.

Szkoląca juniorów na wysokim poziomie Kasprowiczanka (zaczynali tam karierę m.in. bracia Mateusz i Marcel Ponitka) też nie ma porozumienia z BM Slam Stalą.

Goście mile widziani

W ostatnich latach na koszykarskiej mapie Polski pojawiły się dwa miasta, w których dotąd nie było drużyn w ekstraklasie. Polfarmex Kutno (pod inną nazwą został założony w 2000 r.) do najwyższej klasy rozgrywkowej awansował w 2014 r. i chociaż w poprzednim sezonie spadł z Energa Basket Ligi, to po chwilowym kryzysie może przyjść odbudowa, bo jest dla kogo grać. Na każdym meczu trybuny były wypełnione po brzegi, kibice przychodzili na mecze w klubowych koszulkach, głośno cieszyli się po udanych akcjach. Było miło, rodzinnie i kulturalnie.

Wszystko było robione z pasją, członkowie zarządu za swoją pracę nie pobierali wynagrodzeń. Najważniejsze, że spadek do 1. ligi nie stał się dla klubu tragedią. Szkoda byłoby zmarnować potencjał, przecież w drużynach juniorskich koszykówkę trenuje w Kutnie ok. 200 dzieci, a w czasach, gdy nie jest łatwo przyciągnąć młodzież do sportu, to poważny kapitał. Sponsor główny ani miasto nie odwróciły się od klubu, a ponieważ w Kutnie też problemem była hala sportowa, miasto podjęło decyzję o budowie takiego obiektu. Hala na 2200 osób ma stanąć w ciągu kilku lat.

W Krośnie też już się przekonali, że w pierwszym sezonie po awansie dużą rolę odgrywa entuzjazm zawodników i kibiców, ale później często bywa pod górkę. Trener Michał Baran opowiada, że po awansie ludzie podchodzili do niego na ulicy, gratulowali, trąbili. W rozmowie z serwisem Polskikosz.pl mówił, że od wielu lat słuchał narzekań, że w Krośnie nic się nie może udać, więc zaprzeczył temu stereotypowi. Skompletował za niewielkie pieniądze drużynę, która spokojnie zapewniła sobie utrzymanie i awansowała do półfinału Pucharu Polski. Skrzydłowego Chrisa Czerapowicza jeszcze w trakcie sezonu kupił zespół MoraBanc Andorra, grający w najlepszej na kontynencie lidze hiszpańskiej. Zanim reprezentant Szwecji odszedł do ligi hiszpańskiej, zdążył się stać ulubieńcem kibiców, lokalnym bohaterem. Koszykarze dali mieszkańcom Krosna sporo radości.

Być może dzięki temu, że koszykówka rozwija się nie w największych polskich metropoliach, obowiązują w tym sporcie inne kibicowskie standardy. W 2016 r. Stelmet Zielona Góra wywalczył mistrzostwo Polski na parkiecie Rosy Radom. Kibice z Radomia zostali na trybunach do końca fety i nikt nie robił gościom kłopotów.

Archiwum
Znaleźć sposób na nierówną walkę z korkami
Archiwum
W Kujawsko-Pomorskiem uczą się od gwiazd Doliny Krzemowej
Archiwum
O finansach samorządów na Europejskim Kongresie Samorządów
Archiwum
Pod hasłem #LubuskieChallenge – Łączy nas przyszłość
Archiwum
Nie można zapominać o ogrodach, bo dzięki nim żyje się lepiej