Czarodziej z Harlemu

Kent Washington przyjechał ?do Lublina wprost ?z amerykańskiego college’u i z miejsca stał się atrakcją ?w polskiej lidze koszykówki. ?W Starcie Lublin grał ponad dwa lata. Zagrał też u Stanisława Barei.

Publikacja: 31.12.2015 13:16

Kent Washington, czyli młody Ryszard Ochódzki w „Misiu”

Kent Washington, czyli młody Ryszard Ochódzki w „Misiu”

Foto: materiały prasowe

Miejsce akcji: sypialnia Ryszarda Ochódzkiego, prezesa Klubu Sportowego „Tęcza”. Prezes z przyjaciółką ogląda w telewizji występ koszykarzy Harlem Globetrotters. Aleksandra jest zachwycona ich sprawnością. – Czy ty wiesz, jak ja byłem młody, też byłem Murzynem i grałem w kosza? – pyta Ochódzki. – Poważnie. Tak robiłem…

Wstaje. Tu na scenę wkracza „młody” Ochódzki. Rzeczywiście, jest czarnoskóry i z wprawą kozłuje w pokoju. ?– Potem mi przeszło.

W tej scenie filmu „Miś” rolę prezesa Ochódzkiego zagrali Stanisław Tym i Kent Washington. Ten drugi rzeczywiście grał w kosza – był pierwszym czarnoskórym zawodnikiem w polskiej lidze. Przyjechał do Startu Lublin i od razu stał się lokalną sensacją.

Amerykanin trafił do Polski w 1976 roku, gdy przyjechał z drużyną Uniwersytetu z Southampton pod Nowym Jorkiem, by rozegrać tu kilka spotkań towarzyskich. Jak wspomina, ówczesny burmistrz miasteczka był Polakiem i nawiązał kontakty ze swoimi rodakami. Rzeczywiście, w latach 1971–1979 burmistrzem Southampton był Peter Majkowski, syn polskich imigrantów.

W Lublinie amerykańscy studenci przegrali, ale trener miejscowego Startu Zdzisław Niedziela miał zaproponować Kentowi grę w Polsce. A może, jak opowiadał Niedziela, to Washington wyraził taką chęć. Skończyło się na wymianie adresów.

Dwa lata później Washington skończył uczelnię, dostał zaproszenie na obóz treningowy Los Angeles Lakers, ale kontraktu nie podpisał. Był, jak mówi, za słaby. Przypomniał sobie o Polsce i odezwał się do władz Startu. Jednak zanim zagrał w PRL, należało pokonać opór partyjnych dygnitarzy z Głównego Komitetu Kultury Fizycznej i Turystyki. Nie było łatwo, potrzebne były dwie wizyty w Warszawie, sprawa oparła się ponoć o Komitet Centralny PZPR. W końcu się udało.

Ken(t)omania

Washington wylądował na Okęciu 10 stycznia 1979 roku, w środku zimy stulecia. „Zima przypuściła atak od północy, od Suwałk, Gdańska i Szczecina, przesuwając się w głąb kraju. Komunikacja niemal całkowicie sparaliżowana” – czytał lektor Polskiej Kroniki Filmowej, w tle pokazywano zasypane syrenki, buksujące duże fiaty i popychane maluchy. „Z pomocą pospieszyli żołnierze, aby tylko węgiel dojechał do elektrowni. Ciężki sprzęt odmawia posłuszeństwa”.

Polska chłodno przywitała Amerykanina, jednak jeszcze tego samego dnia – choć zaspy zablokowały 468 kilometrów dróg w regionie – zdołał dotrzeć do Lublina. I od razu chciał trenować.

Zadebiutował już trzy dni po przyjeździe, podczas sparingu z Polonią Warszawa, a parę dni później przyczynił się do ligowego zwycięstwa nad mistrzem Polski – Wybrzeżem Gdańsk.

Od tej chwili mecze Startu toczyły się przy szczelnie wypełnionych trybunach. Tak było w Lublinie, tak było podczas spotkań wyjazdowych. Listy kolejkowe, czarnorynkowy handel biletami, a nawet podróbki. Zaczęła się kentomania.

A raczej „kenomania”, gdyż miejscowe media zdecydowały się na skróconą wersję imienia amerykańskiego koszykarza. „Ken – jesteś wspaniały!” – ekscytował się „Kurier Lubelski” w tytule tekstu z 15 stycznia.

„Nasi informatorzy, z którymi rozmawialiśmy telefonicznie po sobotnio-niedzielnych meczach koszykarzy lubelskiego Startu na wstępie stwierdzili, że znajdowali się pod urokiem gry amerykańskiego koszykarza Kena Washingtona” – donosił dziennik po meczach lublinian z Wybrzeżem i Lechem Poznań.

Tydzień później w jednym z pierwszych wywiadów dla polskiej prasy Ken(t) nie szczędził pochwał nowej drużynie: – Start gra w moim stylu: dużo biegania, dużo podawania, szybkie tempo. Dwa lata temu moja drużyna uniwersytecka podczas pobytu w Lublinie przegrała ze Startem. To spowodowało, że poczułem wielki respekt do przeciwnika i powiedziałem, że dobrze byłoby grać w takiej drużynie.

Radość była obustronna, bo to świetna gra niewysokiego – 173 cm – Amerykanina zapewniła lublinianom dwa brązowe medale mistrzostw Polski – w sezonie 1978/79 i 1979/80.

Kartkowy kurczak

Kibice to docenili i Washington dwukrotnie zajmował drugie miejsce w plebiscycie na najpopularniejszego sportowca Lubelszczyzny. W 1979 r. przegrał jedynie z uczestnikiem mistrzostw świata w kolarstwie szosowym Januszem Pożakiem, rok później – z biegaczką, olimpijką z Moskwy, Małgorzatą Dunecką.

Doceniał też klub. Amerykanin zarabiał w Lublinie znacznie więcej niż polscy koledzy z drużyny – mówi się o kwotach od 100 tys. złotych rocznie do 20 tys. miesięcznie plus premie. Przeciętne miesięczne wynagrodzenie w 1979 r. wyniosło 5327 zł, zatem bliższa prawdy wydaje się druga z wersji.

Washington żywił się głównie kurczakiem z frytkami, co do dziś wspominają koledzy z drużyny. Dostawał od klubu dodatkowe kartki na mięso, oprócz tego mógł wymienić te, z których nie korzystał – na papierosy i alkohol. Pamięta, że koledzy podchodzili z wyrozumiałością do jego abstynencji (mówił, że ma alergię). Sam dziwił się, że po długich nocnych rozmowach Polacy mają siłę, by wyjść na parkiet i grać.

Za morzem

Sukcesy Startu nie trwały długo – skończyły się wraz z odejściem trenera Niedzieli. Po sezonie 1980/81 drużyna spadła z pierwszej ligi. Wtedy do Washingtona zadzwonili działacze Zagłębia Sosnowiec.

Przyjął ich propozycję i grał na Śląsku przez kolejne dwa lata – zdobył trzeci brązowy medal mistrzostw Polski. Odgrywał również rolę konsultanta reprezentacji. Związał się z siedmioboistką AZS Katowice Bożeną Sadowską. Przetrwał stan wojenny, ale wkrótce potem podpisał kontrakt ze szwedzkim klubem w Linköping.

Mieli lecieć razem, ale władze nie chciały wypuścić Polki za granicę.

Washington zadomowił się w Szwecji na kilkanaście lat – grał jeszcze w Lulea i Växjö, później został trenerem żeńskich drużyn. W Szwecji poznał przyszłą żonę i pod koniec lat 90. wraz z rodziną wyjechał do USA. Kontynuował pracę w żeńskiej koszykówce – asystował trenerowi akademickiej drużyny w rodzinnym New Rochelle. Pracował też jako nauczyciel w miejscowej podstawówce, ale sport pozostał blisko. Córka Kehli, jedno z trojga jego dzieci, gra wyczynowo w softball (gra zbliżona do baseballu).

Epizod w „Misiu” to niejedyny ślad, jaki Kent pozostawił na taśmie filmowej. Jego historia stała się inspiracją dla nakręconej w 1988 r. komedii „Czarodziej z Harlemu”. Inspiracją luźną, bo choć czarnoskóry koszykarz (Abraham Lincoln) podpisuje tu kontrakt z polskim klubem (Stal Tczew), to jego przygody w schyłkowym PRL są wyłącznym dziełem scenarzystów.

Co nie znaczy, że są bardziej zdumiewające niż prawdziwe występy amerykańskiego koszykarza w Polsce z czasów reglamentacji, talonów, „przejściowych trudności” i stanu wojennego.

Miejsce akcji: sypialnia Ryszarda Ochódzkiego, prezesa Klubu Sportowego „Tęcza”. Prezes z przyjaciółką ogląda w telewizji występ koszykarzy Harlem Globetrotters. Aleksandra jest zachwycona ich sprawnością. – Czy ty wiesz, jak ja byłem młody, też byłem Murzynem i grałem w kosza? – pyta Ochódzki. – Poważnie. Tak robiłem…

Wstaje. Tu na scenę wkracza „młody” Ochódzki. Rzeczywiście, jest czarnoskóry i z wprawą kozłuje w pokoju. ?– Potem mi przeszło.

Pozostało 93% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Archiwum
Znaleźć sposób na nierówną walkę z korkami
Archiwum
W Kujawsko-Pomorskiem uczą się od gwiazd Doliny Krzemowej
Archiwum
O finansach samorządów na Europejskim Kongresie Samorządów
Archiwum
Pod hasłem #LubuskieChallenge – Łączy nas przyszłość
Archiwum
Nie można zapominać o ogrodach, bo dzięki nim żyje się lepiej