Mleczko: Dzieciństwo niedaleko zamku w Dzikowie

Rysownik opowiada Janowi Bończy-Szabłowskiemu o rodzinie w Tarnobrzegu, studiowaniu architektury i rywalizacji Krakowa z Warszawą.

Publikacja: 22.11.2015 21:03

Mleczko: Dzieciństwo niedaleko zamku w Dzikowie

Foto: Rzeczpospolita, Andrzej Mleczko

Rzeczpospolita: Tarnobrzeg do niedawna kojarzył mi się z siarką i panem. Teraz po siarce pozostały już tylko wspomnienia…

Andrzej Mleczko: Rzeczywiście nie ma już tego specyficznego zapachu zgniłych jajek, który unosił się nad miastem. Dlatego zresztą stosunkowo rzadko tam bywałem. Ale żeby była jasność: mam dwie małe ojczyzny. Pierwszą jest Tarnobrzeg, gdzie się urodziłem i gdzie od dawna mieszka cała moja rodzina, a drugą – Kolbuszowa, gdzie spędziłem pierwsze szesnaście lat w związku z pracą ojca, który był dyrektorem leżących w okolicy stawów. I było to szesnaście fantastycznych lat wśród drzew, pól, lasów i zwierząt. Chwilami sam sobie zazdroszczę tego dzieciństwa.  Żeby było jeszcze ciekawiej, mieszkaliśmy nad rzeką Nil, ale może lepiej o tym nie wspominać, żeby nie zachęcać uchodźców.

Często odwiedzał pan malowniczy zamek w Dzikowie?

Nie mogłem nie odwiedzać, chociażby dlatego, że rodzinny dom mojego ojca oddalony jest zaledwie sto metrów od zamku, a mój brat kupił dom jeszcze bliżej. Nawiasem mówiąc, Dzików był kiedyś na obrzeżach Tarnobrzega, a dziś jest w jego ścisłym centrum. Zamek ten zresztą zawsze przewijał się w rodzinnych rozmowach, ponieważ dziadek ze strony matki był przez wiele lat dyrektorem lasów i stawów hrabiego Tarnowskiego.

To był wysoką figurą…

Podobno. Ja tego nie pamiętam, ale jak wieść rodzinna niesie, jego córki, czyli moja mama Zofia i jej siostra Jadwiga, były najlepszymi partiami w okolicy.

Gratulacje dla taty. Wiem, że pańscy rodzice zapisali piękną kartę historii podczas II wojny światowej…

Oboje byli w AK, wujek zresztą również. Mama była łączniczką WiN i AK o wdzięcznym pseudonimie „Gałązka”. Z kolei mąż ciotki Jadzi był dyrektorem tarnobrzeskiej ubezpieczalni. Za działalność podziemną został aresztowany i zginął w Oświęcimiu. Ważną figurą w Tarnobrzegu był też nasz bliski krewny Jan Chruściel – lekarz powiatowy. Brat ojca Stanisław był wziętym adwokatem. Znalazłem kiedyś dokumenty ze spraw, które prowadził już po wojnie. W jednej z nich z roku 1947 bronił chłopa, który został aresztowany, bo po pijanemu powiedział w gos podzie: „Pier… prezydenta Bieruta”.

Coś wskórał?

Niestety, tego nie wiem.

A co było pana „czarodziejskim ogrodem” dzieciństwa?

Kiedy zdałem maturę, ojciec przejął kolejne gospodarstwo rybackie trzydzieści kilometrów od Tarnobrzega. Co zabawne, te stawy były częścią dóbr, którymi przed wojną zarządzał dziadek ze strony matki. Zamieszkaliśmy w leśniczówce w miejscowości Buda Stalowska, która składała się z kilku domów i leżała w środku puszczy. Każde wakacje spędzałem, pływając łódką, włócząc się po lesie, śledząc watahy dzików i jelenie na rykowisku. Było naprawdę super, ale jednak najcieplej wspominam wcześniejsze dzieciństwo w naszym domu, kilka kilometrów od Kolbuszowej. Już wtedy bez przerwy chodziłem po łąkach i polach, rysując z natury wszystko, co się dało. Pamiętam, zimy były wtedy ostre i dojeżdżałem do szkoły na drewnianych nartach z bambusowymi kijkami. Notabene poszedłem do szkoły w wieku sześciu lat i nie rozumiem całej tej wrzawy w obronie sześciolatków. Ja zawsze byłem najmłodszy, w podstawówce, w liceum i na studiach. Potem jako rysownik w „Szpilkach” też byłem najmłodszy. I nagle teraz, nie wiadomo dlaczego, w różnych gremiach jestem najstarszy i nie jestem tym zachwycony.

Wybrał pan architekturę tak jak Marek Grechuta, Urszula Sipińska i Janusz Kapusta. A potem tak jak oni zajmował się pan czyli czymś zupełnie innym…

Przykłady można mnożyć. Jan Kanty Pawluśkiewicz, malarz i plakacista Rafał Olbiński, Sławomir Mrożek, a nawet słynny narciarz lat 70. Ałuś, czyli Andrzej Bachleda-Curuś – wszyscy studiowali architekturę. Wielu światowej sławy grafików, pisarzy i aktorów też zaczynało od architektury. Może dlatego, że ten kierunek ma coś, czego nie ma żaden inny rodzaj studiów. Z jednej strony są tam wyższa matematyka, konstrukcje budowlane i inne nauki ścisłe, z drugiej – malarstwo, rysunek, historia sztuki. Dla młodych ludzi o niezbyt ukształtowanych zainteresowaniach, ale bogatej wyobraźni i dużym potencjale, to idealny początek. Co więcej, uczy projektowego myślenia, bo wbrew pozorom to, co robię, jest swoistym projektowaniem.

A nigdy nie korciło pana, by jednak coś zaprojektować, np. dom marzeń?

Nie, już na studiach wiedziałem, że architektem nie będę, tym bardziej że już na drugim roku zacząłem współpracować ze studenckimi gazetami i to mnie o wiele bardziej kręciło. Myślę, że jestem realistą i potrafię ocenić swoje możliwości, dlatego od początku wiedziałem, że lepiej mi wychodzi to, co robię dzisiaj.

A na dzisiejsze domy patrzy pan okiem architekta?

Pewnie tak. Na przykład irytują mnie nawiedzeni, którzy chcą burzyć Pałac Kultury. Wielki artysta Franek Starowieyski mówił, że to jedyny budynek w Warszawie, który ma charakter. Widzę go przez okno mojej warszawskiej galerii i mam pewność, że pałac należy traktować jako zabytek. Z całą ornamentyką zaczerpniętą z polskiej tradycji ma zdecydowanie więcej wdzięku i finezji niż np. moskiewski Uniwersytet Łomonosowa czy inne podobne wielkie budowle z okresu socrealizmu.

Ma pan swoje autorskie galerie w Warszawie i Krakowie. Jak udaje się panu godzić te dwa miasta i jak patrzy pan na ich wzajemny antagonizm?

Może dlatego, że nie jestem ani z Warszawy, ani Krakowa, nie mam żadnych uprzedzeń. Kraków ma swoje zalety, Warszawa ma swoje. W Krakowie mam galerię sto metrów od Rynku, w Warszawie galerię przy Marszałkowskiej 140. Od piętnastu lat praktycznie co tydzień w piątek wsiadam w pociąg do Warszawy i zajmuję się galerią i życiem towarzyskim, zwłaszcza że większość moich kolegów z Krakowa już przeniosła się do Warszawy na stałe. W poniedziałek wracam i pracuję na moim strychu przy Grodzkiej z widokiem na Wawel, bo tylko tam w ciszy i spokoju mogę się skupić na pracy.

Galeria w Krakowie ma już 35 lat i jest chętnie odwiedzana przez miejscowych i turystów. Podobnie jest w Warszawie. Dla niektórych to wręcz placówki terapeutyczne. Jak zrodził się pomysł ich stworzenia?

W stanie wojennym był bojkot mediów. Nie miałem z czego żyć, bo nie wypadało publikować w tzw. reżimowych gazetach. Udało mi się jakimś cudem wynająć lokal przy ulicy św. Jana 14. Niektórzy twierdzą, że wtedy władza nie stawiała oporów, bo uważała, że założenie jakiejś prywatnej działalności odciągało od rzucania petardami w milicję. Być może na tej fali dostałem zezwolenie na to małe pomieszczenie, które funkcjonuje już 35 lat i o ile wiem, jest pierwszą tego typu galerią w Polsce.

I zdążyło obrosnąć już legendą. Podobno wśród pracowników był Jerzy Pilch.

Był sprzedawcą chyba przez dwa lata i oczywiście jestem z tego dumny. Jednak, kiedy niedawno się spotkaliśmy, zgodnie ustaliliśmy, że dla niego to był najkoszmarniejszy okres w życiu, a dla mnie był to najgorszy sprzedawca, jakiego miałem.

Od poniedziałku do czwartku możemy więc spotkać pana w Krakowie, a od piątku do poniedziałku w Warszawie.

Tak wygląda moja codzienność, a ja lubię powtarzalność i rytm, który mi narzuca pociąg InterCity, teraz niestety pendolino.

CV

Andrzej Mleczko urodził się w 1949 roku w Tarnobrzegu. Studiował na Wydziale Architektury Politechniki Krakowskiej. W 1971 roku zadebiutował w tygodniku „Student”. Od tego czasu zajmuje się rysunkiem satyrycznym, a także plakatem, scenografią, grafiką oraz rysunkiem reklamowym. Jest autorem ponad 20 tys. rysunków i ilustracji opublikowanych w pismach i magazynach. Dotychczas zbiory jego prac ukazały się w ponad 50 książkach. —j.b-s.

Rzeczpospolita: Tarnobrzeg do niedawna kojarzył mi się z siarką i panem. Teraz po siarce pozostały już tylko wspomnienia…

Andrzej Mleczko: Rzeczywiście nie ma już tego specyficznego zapachu zgniłych jajek, który unosił się nad miastem. Dlatego zresztą stosunkowo rzadko tam bywałem. Ale żeby była jasność: mam dwie małe ojczyzny. Pierwszą jest Tarnobrzeg, gdzie się urodziłem i gdzie od dawna mieszka cała moja rodzina, a drugą – Kolbuszowa, gdzie spędziłem pierwsze szesnaście lat w związku z pracą ojca, który był dyrektorem leżących w okolicy stawów. I było to szesnaście fantastycznych lat wśród drzew, pól, lasów i zwierząt. Chwilami sam sobie zazdroszczę tego dzieciństwa.  Żeby było jeszcze ciekawiej, mieszkaliśmy nad rzeką Nil, ale może lepiej o tym nie wspominać, żeby nie zachęcać uchodźców.

Pozostało 89% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Archiwum
Znaleźć sposób na nierówną walkę z korkami
Archiwum
W Kujawsko-Pomorskiem uczą się od gwiazd Doliny Krzemowej
Archiwum
O finansach samorządów na Europejskim Kongresie Samorządów
Archiwum
Pod hasłem #LubuskieChallenge – Łączy nas przyszłość
Archiwum
Nie można zapominać o ogrodach, bo dzięki nim żyje się lepiej