Na finał nie puściła mnie mama

22. krotny reprezentant Polski, mistrz kraju, król strzelców ligi, o młodości w Białymstoku i cwaniakach przy piłce.

Publikacja: 15.02.2018 16:00

Tomasz Frankowski

Tomasz Frankowski

Foto: Foto Olimpik/REPORTER/Tomasz Jastrzębowski

Rz: Kiedy miesiąc po zdobyciu przez reprezentację Polski Kazimierza Górskiego trzeciego miejsca na mistrzostwach świata rodzi się chłopak, to rodzice muszą myśleć, że właśnie przyszedł na świat drugi Deyna.

Tomasz Frankowski: A wcale nie. Mój tata nie grał w piłkę, nie był nawet kibicem, ale nie zdążyłem o tym z nim porozmawiać, bo odszedł, kiedy miałem 15 lat. Był taksówkarzem, zmarł na zator, nim zacząłem zdobywać medale. Mama dopingowała w sposób niezwykle ekspresyjny. Kiedy widziała w telewizji bramki Grzegorza Laty lub Andrzeja Szarmacha, przyjmowała je wrzaskiem. Sąsiedzi byli przerażeni. Ja miałem wtedy jakieś osiem–dziewięć lat i trochę się dziwiłem, że tak można.

Miał pan rodzeństwo?

O trzy lata młodszego brata. Po śmierci taty pomagali nam wujkowie. To był czas kolejek w sklepach z pustymi półkami i kartkami na wszystko. Szybko dorosłem.

Pan sprawia wrażenie bardzo spokojnego człowieka. Taki pan był na boisku i jest w rozmowie. Zawsze tak było?

Staram się panować nad sobą. Na boisku to nie zawsze było łatwe. Zresztą nosiłem ksywkę Tygrys, co miało charakteryzować mój spryt, szybkość i pazerność na bramki. W szkole zawsze zaliczano mnie do wąskiej grupy podejrzanych. Jak zginął dziennik – Frankowski, jak ktoś włożył pinezkę do zamka w drzwiach – Frankowski.

Czuł się pan pokrzywdzony takimi posądzeniami?

Czasami nie były one bezpodstawne. Ale nie wykraczałem poza szkolną normę. Wyspecjalizowaliśmy się w wystawianiu zwolnień ze szkoły pod pretekstem wyjazdów na turnieje piłkarskie. Wykradaliśmy formularze z klubu z szatni trenera Ryszarda Karalusa. Były oryginalne, a wiarygodności dodawał im stempel Jagiellonii, który ojcu, prezesowi klubu, panu Skoczylasowi, wykradał jego syn, a nasz kolega. Pokazywaliśmy zwolnienia w szkole i mieliśmy wolne. Na pięć zwolnień jedno dotyczyło faktycznie wyjazdu na turniej. Reszta to ściema.

Ile jest prawdy w tym, że trafił pan do Jagiellonii razem z drużyną, która wygrała turniej dziesięciolatków?

To cała prawda. Ten turniej organizował Mirosław Mojsiuszko, jeden z trenerów Jagiellonii. Wystartowaliśmy jako szkoła podstawowa nr 10, wygraliśmy i trener zabrał wszystkich do klubu. Do wieku seniora dotarłem tylko ja.

Mirosław Mojsiuszko ma swoje miejsce w historii klubu. To on był trenerem Jagiellonii, kiedy walczyła ona z Legią w finale rozgrywek o Puchar Polski. Ale z panem i kilkoma pańskimi rówieśnikami kojarzy się inne nazwisko: Ryszard Karalus.

Ooo, tak. Pan trener koordynuje dziś prace młodszych trenerów w akademii Jagiellonii i jest właściwym człowiekiem na tym miejscu. Odnosił niecodzienne sukcesy z juniorami klubu i wychował kilku reprezentantów Polski. Brał roczniki kończące się na cyfrę 4. Urodzeni w roku 1964 zdobywali medale w Ogólnopolskiej Spartakiadzie Młodzieży i mistrzostwach Polski juniorów starszych. A my, urodzeni w roku 1974, zostaliśmy mistrzami Polski w roku 1992.

My, to znaczy?

Grupa chłopaków, których nazwiska stały się znane w całej Polsce. Marek Citko, Jacek Chańko, Mariusz Piekarski, Bartosz Jurkowski, Daniel Bogusz i, nie chwaląc się, ja. Prawie wszyscy urodziliśmy się w Białymstoku, w odstępie kilku miesięcy. Wszyscy jesteśmy wychowankami Jagiellonii, każdy zagrał w ekstraklasie, wszyscy wkładaliśmy koszulki reprezentacji Polski.

Do mnie przemawia jeszcze fakt, że przez wiele sezonów większość kadry Jagiellonii tworzyli wychowankowie, i to ci, których uczył Ryszard Karalus.

Tak było. W roku 1987 pierwszy awans do ekstraklasy wywalczyli zawodnicy, którzy wcześniej byli w Polsce znani jako juniorzy: Mariusz Lisowski, Andrzej Ambrożej, bracia Jacek i Dariusz Bayerowie, Jarosław Michalewicz. Czyli chłopaki od nas dotarli na szczyt. To znaczyło, że możemy.

Nie mieliście poczucia, że żyjecie w Polsce B? W roku 1988 na ekrany wszedł „Piłkarski poker”. Taksówkarz pod dworcem mówi tam, że „społeczeństwo Białegostoku jest ofiarne”, dając do zrozumienia, że jak piłkarze nie wygrają na boisku, to może uda się jakoś poza nim. Życzliwie i żartobliwie pokazane cwaniactwo białostoczan.

Bo to fajny film. Natomiast my, młode chłopaki z Białegostoku, byliśmy dumni, że możemy tu grać. Dla nas prowincją mogłyby być – przy całym szacunku dla tych miejscowości – Mońki czy Siemiatycze. Białystok dla 16-letnich chłopaków był metropolią. Dawał nam wszystko potrzebne do szczęścia. Możliwość gry w najlepszym klubie Podlasia i rozrywki. Warszawa nie była dla nas żadnym punktem odniesienia.

A marzenia?

Gdzieś tam był wielki świat i my zaczęliśmy go powoli podbijać. W kraju w swojej kategorii wiekowej byliśmy najlepsi. W roku 1991 pojechaliśmy do Goeteborga na znany Turniej Tysiąca Drużyn Gothia Cup. Wygraliśmy go jako Jagiellonia w swojej kategorii wiekowej. A nawet jeszcze lepiej, bo trener Karalus, chcąc, żebyśmy nabrali doświadczeń i otrzaskali się w świecie, wystawił drużynę 17-latków w kategorii chłopców o rok starszych. I myśmy ze wszystkimi wygrali, a ja zostałem królem strzelców. Na stadionie Ullevi, gdzie rozgrywaliśmy finał, zebrało się 20 tysięcy ludzi. Czuliśmy się tam, jak byśmy brali udział w igrzyskach olimpijskich lub mistrzostwach świata.

Słusznie, bo na tym stadionie w mistrzostwach świata debiutował Pele. A wie pan, że o waszym zwycięstwie napisał nawet renomowany angielski miesięcznik „World Soccer”?

No proszę, nie wiedziałem. Ale my naprawdę byliśmy wtedy mocni. Drużyna z Goeteborga zdobyła przecież rok później mistrzostwo Polski juniorów.

Czyli trener Karalus postąpił słusznie. Czy jego sukcesy to efekt szczęścia, bo miał akurat grupę utalentowanych chłopaków, czy umiejętności?

O szczęściu można by mówić, gdyby wygrał tylko raz. Ale pan trener miał pasmo sukcesów, trwające siedem–osiem lat. On w tym czasie nie opuścił ani jednego treningu. Nie prosił nikogo o zastępstwo, co przecież ma prawo się zdarzyć. Teraz, kiedy sam jestem trenerem, wiem, jak to jest. A pan Karalus był zawsze, ubrany w dres, pracując z nami na boisku, lub obserwując nas z boku.

Baliście się go?

Czuliśmy respekt. Trzymał nas twardą ręką, ale umiał z nami rozmawiać. Jak krzyczał, to konstruktywnie. Nikt nie zrezygnował z gry dlatego, że trener na niego krzyknął. I jak nas walił klapkiem po tyłkach, to też mieliśmy świadomość, że miał rację i prawo. Byliśmy przecież tylko rozbrykanymi nastolatkami, których czasami trudno było opanować. Pan Karalus dawał sobie radę. A większość z nas dzięki takiej szkole doszła do sukcesów. Najpierw z Jagą, potem w innych klubach lub reprezentacji.

Mieliście wtedy świadomość, że świat się przed wami otwiera?

Dla nas wielkim światem był wtedy stadion. Kiedy grała Jagiellonia, trampkarze podawali piłki. A ponieważ na stadionie były tylko dwie szatnie, rozbieraliśmy się w tej samej co pierwsza drużyna. Przychodziliśmy wcześniej lub wtedy, kiedy oni wychodzili na rozgrzewkę. Mogliśmy usiąść na tych samych miejscach co nasi idole, a nawet z nimi porozmawiać w przejściu albo w autokarze, wiozącym drużynę i nas na stadion przy Jurowieckiej, gdzie zawodnicy zostawiali samochody. Rozmowa z bramkarzem Mirosławem Sowińskim czy Dariuszem Czykierem to było przeżycie. Krótko mówiąc, kiedy w roku 1987 Jagiellonia awansowała do pierwszej ligi, ja byłem chłopcem do podawania piłek.

Czuł się pan wyróżniony?

Oczywiście. Znajdowałem się w centrum wydarzeń, którymi żyło miasto. Na pierwszy mecz po awansie do pierwszej ligi, z Widzewem, przyszło 40 tysięcy ludzi. Nie mieścili się na trybunach, ale sędzia pozwolił żeby zajęli miejsca przy linii. Oddzielali ich od niej tylko milicjanci i był porządek. Kiedy Michalewicz zdobył prowadzenie dla Jagi, to jak ci ludzie krzyknęli z radości, słychać było w całym Białymstoku. Mecze to był rytuał. Odbywały się zwykle w niedziele o godz. 11. Ludzie prosto z mszy o 8 rano szli na stadion.

Rozumiem, że marzeniem była gra w pierwszej jedenastce Jagiellonii. A dalej? Legia?

Nikt nie myślał o Legii. Naszym marzeniem była gra w AC Milan, wtedy najlepszym klubie w Europie. Siedzieliśmy na jakimś zgrupowaniu i tak sobie bujaliśmy w obłokach. Mieliśmy po 14 lat. I tylko Jacek Chańko chodził po ziemi. Zadał nam konkretne pytanie: Czy wyście widzieli Polaka w Milanie? Dla nas to najwyżej liga norweska.

Można powiedzieć, że miał rację. Polak w AC Milan nie zagrał do dziś.

Jacek Chańko jest realistą. Dlatego został politykiem. Był radnym z Platformy Obywatelskiej, a teraz reprezentuje Prawo i Sprawiedliwość. Widocznie nie robi mu to różnicy.

Tworzyliście grupę kolegów na boisku i poza nim?

Nawet mimo dzielących nas różnic pozostaliśmy nimi do dziś. Jacek, ja i Daniel Bogusz mieszkamy w Białymstoku. Daniel spędził kilka lat w Niemczech, wrócił jednak na stare śmiecie. Jego syn gra w rezerwach Jagiellonii. Tylko Marek Citko i Mariusz Piekarski mieszkają w Warszawie i spełniają się jako agenci zawodników. Z sukcesami, bo mają dobrych graczy w swoich stajniach.

Marek Citko opowiadał mi, że grając w juniorach Jagiellonii, poprawiał sobie byt, jeżdżąc do Warszawy, gdzie na Stadionie Dziesięciolecia lub na bazarze Różyckiego handlował dżinsami. Każdy z was miał takie potrzeby?

Ja na pewno nie. Marek i Mariusz mieli dusze handlowców. Kiedy mieliśmy po 16 lat Marek Citko pożyczał nam pieniądze na procent. Pamiętajmy jednak, że tradycje handlu w naszym regionie, blisko granicy dawniej ze Związkiem Radzieckim, a dziś z Białorusią i Litwą, są długie. A Jagiellonia była pierwszym polskim klubem w ekstraklasie, który zatrudnił cudzoziemców ze Wschodu. W latach 1989 i 1990 grało u nas trzech Litwinów: napastnik Kviliunas, pomocnik Mackievicius i stoper Kasparavicius. Pamiętam, bo to było wydarzenie.

Do Białegostoku przyjechała zagranica.

A Litwa i Łotwa były pierwszymi krajami, do których ja pojechałem. Jak zobaczyliśmy w Wilnie boisko ze sztuczną trawą, pod dachem to nam szczęki opadły. Czegoś takiego w Polsce nie było. Jeździłem tam, gdzie rozgrywaliśmy mecze. Do osiemnastego roku życia nie widziałem Krakowa. Warszawa była w jakimś sensie stacją przesiadkową. Tutaj zbierała się kadra Polski juniorów, aby gdzieś w Otwocku, Błoniu czy jakimś innym miasteczku rozegrać mecz. Pierwszym wielkim miastem jakie poznałem po Białymstoku był Strasbourg. Dopiero wtedy zrozumiałem, że jednak do tej pory nie mieszkałem w metropolii.

Opuszcza pan rodzinne gniazdo w wieku 18 lat. Czy ktoś pana na ten wyjazd przygotowywał? Znał pan francuski?

A skąd. Do tej pory, jak wyjeżdżałem gdzieś za granicę, zawsze miałem obok siebie opiekunów, którzy o nas dbali, więc o nic nie musieliśmy się martwić. Teraz byłem zdany wyłącznie na siebie i niewiele brakowało, a w ogóle bym do tego Strasbourga nie dotarł, bo na lotnisku we Frankfurcie się zgubiłem. Kiedy jakoś się odnalazłem, trafiłem do innego świata. Klub RC Strasbourg wysłał mnie do szkoły, po pół roku udzieliłem już pierwszego wywiadu w języku francuskim. To był przeskok cywilizacyjny. Nie chodzi tylko o to, że Strasbourg jest miastem dyplomatów, ale też o to, że w klubie, jak w każdym innym ligowym we Francji, działała akademia – Centre de Formation. Zajmowała się nie tylko szkoleniem na boisku, ale też wykształceniem młodych zawodników, trafiających tam z całego świata. Moi najlepsi kumple z tamtego okresu pochodzili z Afryki i Ameryki Południowej.

Pan wyjechał do Francji w roku 1993, kiedy jeszcze zgód na wyjazd zbyt często nie dawano. Dlaczego pan ją otrzymał?

Pamiętajmy o czasach – pierwszych latach wolnej Polski, kiedy oprócz ludzi uczciwych było wiele egzotycznych postaci. W piłce także. Mieliśmy takich i w Białymstoku. Był prezes, właściciel fabryki dywanów Sułtan, który mamił nas rozmaitymi obietnicami. Powiedział, że jak strzelę bramkę w ekstraklasie, to zapłaci mi 200 dolarów. No i udało mi się to zrobić w meczu z Szombierkami. Mieliśmy karnego, którego nikt nie chciał strzelać, więc ja, 18-latek podszedłem do piłki i trafiłem. To był mój pierwszy gol w ekstraklasie. Idę więc do prezesa po obiecaną nagrodę, a on mówi: Z karnego to się nie liczy. Mogę dać tylko 100. Wziąłem, bo to i tak była fortuna.

Jaki to ma związek z transferem do Strasbourga?

Chwileczkę. Wyjazdy były wtedy marzeniem i źródłem zarobku. W Białymstoku pojawił się jakiś niemiecki działacz, menedżer, nie wiadomo kto, który szukał zdolnych juniorów. Obiecywał rodzicom złote góry, za zgodę chłopaków na wyjazd dawał sokowirówkę lub pralkę, zabierał ich do Niemiec, a jak już tam się znaleźli, to odbierał im paszporty. Stawali się niewolnikami, on decydował o ich losie. Nikt nie wrócił. Ponieważ w innych regionach kraju zdarzały się podobne historie, PZPN postanowił im zapobiec. Każdy zagraniczny transfer zdolnego chłopaka był analizowany w związku. Ja miałem szczęście, ponieważ w sprawie mojego transferu przyjechał działacz RC Strasbourg Max Hildt. Starszy, kulturalny pan, rozmawiał z sekretarzem generalnym Edmundem Zientarą i wiceprezesem Ryszardem Kuleszą. Z Kuleszą po francusku. On i Hildt byli mniej więcej w tym samym wieku, szybko znaleźli wspólny język. Przekonał Kuleszę, że trafię w dobre ręce, i prezes wyraził zgodę.

A kto wziął pieniądze za transfer?

O ile mi wiadomo, Jagiellonia dostała za mnie 250 tysięcy dolarów, co jak na transfer 18-letniego chłopaka było czymś wyjątkowym. Wspomniany pan prezes od dywanów powiedział, że jak uda się mnie wytransferować, to da mi 50 tysięcy dolarów prowizji. A kiedy już znalazłem się we Francji, poszedł do mojej mamy, dał jej tysiąc i kazał podpisać kwit, że mam nie rościć sobie żadnych pretensji. Mama nie wiedziała o mojej umowie z prezesem. Podpisała, nie wiedząc, że rezygnuje dobrowolnie z 49 tysięcy. Za to, co dostała, kupiła 28-calowy telewizor, więc była zadowolona.

Takie sprawy załatwiają menedżerowie zawodników.

Ja zdecydowałem się na pomoc menedżera, kiedy miałem już 32 lata i najlepszą część kariery za sobą. Do tej pory myślałem przede wszystkim o graniu.

No i trochę pan przeżył: awans Jagiellonii do ekstraklasy, jedyny mecz międzypaństwowy w Białymstoku z Bułgarią, finał Pucharu Polski z udziałem Jagiellonii.

Były jeszcze spotkania pucharowe Widzewa w Białymstoku, z Elfsborgiem i Spartą Praga. Na meczu z Bułgarią siedziałem na trybunach stadionu Gwardii, czyli Hetmana, i obserwowałem Christo Stoiczkowa, który był już wtedy znanym piłkarzem. Finał rozgrywek o Puchar Polski Jagiellonia – Legia rozgrywano w Olsztynie i mama mnie nie puściła… Wcześniej jeździłem na mecze wyjazdowe Jagi, byłem między innymi w Warszawie, pamiętam, że w ataku Legii grali Dziekanowski z Koseckim. Ale równie dobrze pamiętam, że grupa kibiców Jagiellonii szła ze stadionu na dworzec w szpalerze milicji. Byliśmy narażeni na ataki kibiców. A ponieważ czasami wracałem z takich wyjazdów z podbitym okiem, to mama powiedziała: Dość! Miałem w końcu 13–14 lat. No i nie widziałem tego słynnego finału.

Słyszałem przed kilku laty, że zamierza pan osiedlić się w Krakowie. A jednak wrócił pan do Białegostoku.

W Krakowie mam dom. Wspólnie z Mirkiem Szymkowiakiem i byłym kierownikiem Wisły Markiem Koniecznym prowadzimy szkółkę piłkarską. Ale zaglądam tam coraz rzadziej. Kraków jest dobry na dwa–trzy dni. Przejść się po rynku, spotkać znajomych i szybko wracać do Białegostoku, żeby odetchnąć świeżym powietrzem.

Jeszcze takie gdzieś jest?

U mnie jest. Mieszkam na obrzeżach miasta, w Puszczy Knyszyńskiej. W pobliżu mojego domu znajduje się tablica z informacją, gdzie należy się zgłaszać po odszkodowanie w przypadku szkód poczynionych przez bobry, wilki lub żubry. To jest moje miejsce. Jestem u siebie.

Rz: Kiedy miesiąc po zdobyciu przez reprezentację Polski Kazimierza Górskiego trzeciego miejsca na mistrzostwach świata rodzi się chłopak, to rodzice muszą myśleć, że właśnie przyszedł na świat drugi Deyna.

Tomasz Frankowski: A wcale nie. Mój tata nie grał w piłkę, nie był nawet kibicem, ale nie zdążyłem o tym z nim porozmawiać, bo odszedł, kiedy miałem 15 lat. Był taksówkarzem, zmarł na zator, nim zacząłem zdobywać medale. Mama dopingowała w sposób niezwykle ekspresyjny. Kiedy widziała w telewizji bramki Grzegorza Laty lub Andrzeja Szarmacha, przyjmowała je wrzaskiem. Sąsiedzi byli przerażeni. Ja miałem wtedy jakieś osiem–dziewięć lat i trochę się dziwiłem, że tak można.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Archiwum
Znaleźć sposób na nierówną walkę z korkami
Archiwum
W Kujawsko-Pomorskiem uczą się od gwiazd Doliny Krzemowej
Archiwum
O finansach samorządów na Europejskim Kongresie Samorządów
Archiwum
Pod hasłem #LubuskieChallenge – Łączy nas przyszłość
Archiwum
Nie można zapominać o ogrodach, bo dzięki nim żyje się lepiej