Rz: Za nami pokaz pierwszych kilkudziesięciu minut zdjęć „Kamerdynera”. I przyznam, że pierwsze wrażenie jest takie, że wszystko jest surowe w tym filmie. Miejsca, sceny, bohaterowie…
Mirosław Piepka: Surowość jest spowodowana surowością nacji, zarówno Kaszubów, jak i Prusaków. Ja w tej historii dorastałem od urodzenia. Wychowywałem się przy naftowych lampach, u dziadków, 2 km od Kłanina, gdzie toczy się akcja filmu. Moi rodzicie wieczorami wspominali tamte czasy, losy Kaszubów i junkrów pruskich. Mój dziadek był u nich rzeźnikiem, a mój ojciec u von Grassa (jeden z bohaterów filmu – dop. red.) pasł krowy. I ja to chłonąłem. I w pewnym momencie życia, razem z Michałem Pruskim, współscenarzystą, zaczęliśmy to dokumentować, widząc w polskiej kinematografii białą plamę jaką są Kaszuby. Śląsk ma tryptyk Kutza, Wielkopolska – Najdłuższą Wojnę Nowoczesnej Europy, nawet Mazurzy mają swoją „Różę” Wojtka Smarzowskiego, a Kaszubi nic.