Rz: Będąc zawodnikiem, zdobył pan 12 medali mistrzostw Polski, brąz mistrzostw Europy, uczestniczył w igrzyskach olimpijskich i mistrzostwach świata. Dużo tego, a pan i tak za chwilę powie, że odczuwa niedosyt…
Kazimierz Naskręcki: Gdybym powiedział „niedosyt”, to tak naprawdę nie powiedziałbym nic. Największe sportowe porażki, a nawet klęski, poniosłem w mistrzostwach świata w Lucernie w 1962 roku i dwa lata później podczas igrzysk w Tokio. Medale były na wyciągnięcie ręki. To był czas, gdy tworzyłem osadę razem z Marianem Siejkowskim. W Lucernie zgłoszono nas do dwóch konkurencji – dwójki ze sternikiem i bez sternika. Naszym trenerem był Teodor Kocerka. To był wielki zawodnik, medalista olimpijski i mistrzostw Europy, dwa razy zwyciężył w prestiżowych zawodach w Henley nad Tamizą. Na dwa tygodnie przed mistrzostwami mój partner, Siejkowski, w ogóle nie trenował. Najpierw miał kontuzję kolana, potem przeszedł zabieg, całej rehabilitacji już nie zdążył. Ponadto nasze finały odbywały się po sobie. W pierwszym – ze sternikiem – dopłynęliśmy do mety na czwartym miejscu. Wyszliśmy z wody, zmieniliśmy łódkę i kilka minut później płynęliśmy w drugim finale. I co my mieliśmy wtedy osiągnąć? Byliśmy w nim ostatni.
Co wydarzyło się w Tokio w finałowym wyścigu? Płynął pan ze wspomnianym Siejkowskim, sternikiem osady był Stanisław Kozera. W półfinale mieliście najlepszy czas, w finale zajęliście ostatnie miejsce.
W Tokio mieliśmy swój przesąd, że jeśli wejdziemy na wodę jako pierwsi, pierwsi przypłyniemy do mety. Sprawdziło się to we wszystkich przedbiegach. Tak samo zrobiliśmy w finale i – jak zwykle – czekaliśmy na pozostałych. Ale reszty osad nie było. Wyścig został przełożony na inną godzinę, nikt nas o tym nie poinformował. Wszyscy czekali na brzegu, my na wodzie. I nie mogliśmy już z niej zejść. Panowało duże zamieszanie, oficjalnie przerwa była spowodowana złymi warunkami atmosferycznymi. Wszyscy o tym wiedzieli oprócz nas. W tamtym dniu wiatr się zmieniał, był silny i przeciwny. Natomiast olimpijski tor wyglądał tak, że z jednej strony na brzeg składała się pionowa betonowa ściana, za nią znajdowały się fabryki i magazyny. Z drugiej – było płasko i naturalnie. To sprawiało, że podczas silnego wiatru osady, które płynęły na trzech pierwszych torach od zabudowań, były uprzywilejowane i przez to wynik biegu był wypaczony. W takich warunkach odbyły się finały dwójek i czwórek bez sternika. Kiedy my jechaliśmy na swój start, rozgrywany był bieg jedynek. Warunki się poprawiły, czołowe miejsca zajęły więc osady ze środkowych torów. Te dostaje się za najlepsze czasy w przedbiegach, przypadły i nam. Ale my wystartowaliśmy dopiero po półtorej godzinie. Przez cały ten czas jako jedyni czekaliśmy na wodzie. Gdy na nią schodziliśmy, byliśmy nabuzowani adrenaliną, a przez to czekanie nasz potencjał psychiczny spadł na dramatycznie niski poziom. Wystartowaliśmy, gdy był na samym dnie. Zresztą, widać przepaść, gdy porówna się nasze czasy z półfinału i finału. I to nie przez wiatr, choć gdyby szukać taniej wymówki, pewnie jakąś część tego niepowodzenia można by było na to zwalić. Psychika nie pozwoliła nam na osiągnięcie przyzwoitego wyniku.
Często wraca pan wspomnieniami do tych igrzysk?