Byłem lubianym bossem

Antoni Piechniczek, były trener Odry Opole i reprezentacji Polski,która w mistrzostwach świata w Hiszpanii w 1982 roku zajęła trzecie miejsce.

Publikacja: 27.02.2017 22:30

Byłem lubianym bossem

Foto: Rzeczpospolita, Magda Starowieyska Magda Starowieyska

Rz: Mówię „Odra Opole”. Co pan widzi?

Antoni Piechniczek: Wypełnione trybuny stadionu przy Oleskiej, które na meczu z ŁKS okazały się za małe dla 20 tys. widzów, więc sędzia Jerzy Hołub z Warszawy pozwolił ludziom stanąć przy liniach bocznych. Wygraliśmy 2:0.

Widzę moje piękne mieszkanie w starym budynku obok amfiteatru i Toropolu. Mogłem oglądać mecze hokejowe z okna. Akurat tego mieszkania nie muszę sobie przypominać, ponieważ wykupiłem je dla córki i często do niej jeżdżę.

Widzę i czuję atmosferę drugiej połowy lat 70., kiedy o Odrze było głośno jak o festiwalu polskiej piosenki. Tyle że festiwal odbywał się przez weekend w czerwcu, a o piłkarzach mówiło się cały rok.

Jak to się stało, że 33-letni trener z niewielkim doświadczeniem w BKS Bielsko-Biała został zatrudniony przez Odrę w miejsce opolskiej legendy Engelberta Jarka?

Odra szukała trenera od początku roku 1975. Działacze przyjeżdżali do mnie, obserwowali moją pracę w Bielsku, oglądali mecze BKS, co dawało mi poczucie, że im na mnie zależy. Takie relacje od początku dobrze rokowały.

A dlaczego wybrali właśnie mnie? Byłem stosunkowo młody, po karierze w Ruchu i Legii, kilku meczach w reprezentacji i studiach. Wiem, że działaczom Odry zwrócił na mnie uwagę ówczesny dziennikarz Polskiego Radia Opole Stanisław Puzyna. Znaliśmy się z AWF. Ja wprawdzie w czasie studiów grałem w Legii, ale on był bramkarzem AZS, na którego mecze chodziłem. I tak to się zaczęło. Działaczom podobało się też to, że nie przyprowadziłem do Opola żadnego swojego zaufanego współpracownika, tylko zdałem się na ich wybór. A Józef Zwierzyna, który był piłkarzem Odry, a potem asystentem Engelberta Jarka, pełnił tę samą funkcję przy mnie. Był bardzo dobrym i lojalnym partnerem.

Co sprawiło, że Odra z przeciętnej drużyny ligowej stała się w pańskich czasach jedną z najlepszych w Polsce?

Zawsze w takich sytuacjach jest kilka przyczyn. Musi zostać spełnionych kilka warunków jednocześnie. W Odrze większość zawodników pochodziła z Opolszczyzny, a ci, którzy przyjechali z innych regionów kraju: Zbyszek Kwaśniewski, Bohdan Masztaler, Józek Młynarczyk, bardzo szybko się zaaklimatyzowali. Oni wszyscy mieli poczucie takiego honoru: jesteśmy chłopakami stąd, nie damy sobie w kaszę dmuchać.

Jak udawało się wam znaleźć najzdolniejszych?

Szukaliśmy w innych klubach, ale przede wszystkim szkoliliśmy. Opolszczyzna słynęła w latach 70. z dobrej pracy z młodzieżą, czego synonimem był trener Juliusz Mariański. W roku 1976, w finale mistrzostw Polski juniorów, Odra spotkała się z Wisłą Kraków. W Odrze grali wtedy m.in. Roman Wójcicki i Tadeusz Podgórny. Przegrali, ponieważ Wisła miała Andrzeja Iwana, Adama Nawałkę, Krzysztofa Budkę, Michała Wróbla i Leszka Lipkę.

Pamiętam, że pan Juliusz Mariański bardzo ładnie opowiadał o swoim rodzinnym Lwowie.

Dobrze, że pan o tym wspomina. Opole jeszcze wiele lat po wojnie składało się ze szczególnych kategorii mieszkańców. To mieszanka autochtonów, dla których Opolszczyzna była rodzinnym domem, takich, którzy czując się Niemcami, wyjechali na Zachód, oraz przesiedleńców, wśród których dominowali Polacy z Kresów.

Ja, z Górnego Śląska, z patriotycznej polskiej rodziny, umiałem się ze wszystkimi dogadać. To było bardzo ważne i miało wpływ na wyniki Odry.

Kto w tamtych czasach finansował klub? Skąd mieliście pieniądze?

To są czasy PRL. Klub utrzymywały firmy państwowe. Mieliśmy dwóch oddanych działaczy o bardzo dużych możliwościach. Jeden to Zbigniew Zmaczyński, dyrektor zjednoczenia cementowni na Opolszczyźnie. Drugi to Feliks Gruchała, prezes instytucji o nazwie Techniczna Obsługa Rolnictwa. W praktyce podlegało mu dziesięć państwowych ośrodków maszynowych. To one były podstawowym źródłem dochodów klubu.

Gruchała przekonywał ich dyrektorów: jak przelejecie 100 tys. zł na Odrę, to nawet tego nie odczujecie, a klub na tym zyska. No więc jak przelało dziesięć POM-ów, to już mieliśmy milion. Do tego cementownie. Nie było źle.

I nikt nie protestował?

A dlaczego? To były legalnie przekazywane kwoty na działalność klubu, na którego mecze przychodzili przecież także pracownicy tych POM-ów i cementowni. Ale polegało to także na kontaktach towarzyskich. W drugiej połowie lat 70. wytworzyło się w Opolu coś w rodzaju elitarnego klubu towarzyskiego, stawiającego sobie za cel rozwój Odry. Władze klubu, ja, spotykaliśmy się z dyrektorami rozmaitych przedsiębiorstw na swoich imieninach, urodzinach. Nie w restauracjach, tylko w mieszkaniach prywatnych. Wszyscy mieli poczucie, że warto coś dla Odry zrobić, bo jej sukcesy wystawiały świadectwo miastu. Mieliśmy bardzo dobre kontakty z miastem Suhl w NRD, gdzie często wyjeżdżaliśmy na zgrupowania. Mogliśmy tam grać z najlepszymi wschodnioniemieckimi drużynami: Dynamem Berlin, Dynamem Drezno czy Carl Zeiss Jena.

Czy Odra miała swój ośrodek treningowy?

Swojego nie, ale raz w tygodniu jeździliśmy do Turawy, gdzie rano mieliśmy zabawę biegową, a po obiedzie drugi trening. Spędzaliśmy tam także noc poprzedzającą mecz w Opolu. Jechaliśmy do Turawy po porannym sobotnim treningu. Chłopaki przez kilka godzin wypoczywali, a jesienią chodzili na grzyby. Graliśmy zwykle w niedzielę o godzinie 11 lub 12.

Skąd taka nietypowa pora?

Pamiętajmy, że nie było wtedy wolnych sobót. Na nasze mecze przyjeżdżali ludzie z całej Opolszczyzny, a w sobotę wielu z nich pracowało w polu. Pierwszy raz sztuczne oświetlenie na stadionie Odry włączono dopiero latem roku 1977. Do gry w niedzielne południe wszyscy się przyzwyczaili, a poza tym, kiedy mecz się skończył, zostawało jeszcze wiele godzin na zabawę. Kibice szli w miasto.

A piłkarze?

Miałem w klubie kilku balangowiczów, którzy też lubili się napić, co jednak w takim mieście jak Opole nie było proste. Pilnowali ich kibice. Jak zobaczyli, że piłkarz Odry w restauracji zbliża się niebezpiecznie do granicy, za którą jest bramka samobójcza, dzwonili do klubu i zaraz ktoś po niego przyjeżdżał. Mówię o tym, chociaż prawdę mówiąc, nie pamiętam już żadnego nazwiska piłkarza, którego mogłoby to dotyczyć. Miałem z żoną taki zwyczaj, że po niedzielnym meczu i rodzinnym obiedzie wychodziliśmy na spacer po mieście. Moja żona, jak pan wie, jest osobą spokojną, składającą się z samych zalet, toteż wytrzymywała i to, że te spacery, poza przyjemnością, wiązały się z czymś jeszcze. Zaglądaliśmy do restauracji pod pozorem znalezienia wolnego miejsca, ale tak naprawdę szukaliśmy moich zbłąkanych owieczek. Gdybym to robił sam, uważano by mnie za policjanta. Żona stanowiła alibi. Zresztą zdarzało się, że już w progu znajomy ochroniarz mówił: panie trenerze, dzisiaj u nas pustki, co oznaczało, że piłkarzy nie ma. Czytam teraz książkę Alexa Fergusona, który opowiada o podobnych przypadkach. Wszyscy piłkarze świata są tacy sami.

A czy panu, podobnie jak Fergusonowi, ktoś miał odwagę się w szatni postawić?

Nie zdarzyło się. Chociaż ja nie miałem opinii dyktatora. Czułem, że jestem lubiany, nazywano mnie Bossem, do którego należy mieć szacunek. Grałem z nimi w piłkę, jeździłem na nartach, mimo to utrzymywałem dystans. Relacje trenera z zawodnikami nie są proste. Nie możesz być ich wrogiem, nie muszą cię kochać, nie możesz być za blisko, a jednocześnie musisz działać tak, żeby mieć z każdym kontakt i cieszyć się ich zaufaniem. Wtedy to będzie zespół, który wychodzi na boisko dla jednego wspólnego celu. W Odrze tak właśnie było.

Czy utrzymuje pan kontakty ze swoimi dawnymi zawodnikami?

Przy okazji jednego z jesiennych meczów Odry w Opolu odbyło się spotkanie, na które przyjechało kilkunastu piłkarzy z całej Europy. Wielu pozostało na Opolszczyźnie, ale na przykład Henryk Krawczyk mieszka w Luksemburgu, Bogdan Harańczyk we Francji, Zbyszek Kwaśniewski w USA, Bohdan Masztaler chyba w Austrii, ktoś chyba nawet w Liechtensteinie. Kilku innych, wśród nich Józef Klose i Krystian Koźniewski, osiedliło się w Niemczech. Kiedy Józkowi Klosemu w roku 1978 urodził się syn, to radowała się cała drużyna i pół Opola. Nie wiedzieliśmy, że chłopak zostanie i najlepszym strzelcem w historii mundiali, i mistrzem świata.

Przypadek Koźniewskiego jest mniej sympatyczny i wiele mówi o tamtych czasach.

Rzeczywiście, podczas leczenia w sanatorium w Korfantowie Koźniewski skomentował dosadnie w świetlicy nadawane w telewizji przemówienie Edwarda Gierka. Ktoś na niego doniósł i chłopaka dożywotnio zdyskwalifikowano. Miał wtedy 23 lata. Starając się zmienić tę decyzję, dzwoniłem między innymi do Henryka Loski, który był kierownikiem reprezentacji, ale i szarą eminencją w polskiej piłce. On też nic nie mógł zrobić.

Henio nie żyje, więc mogę powiedzieć, jak skomentował tę sytuację: To jakieś wariactwo. Gdyby za takie słowa o Gierku czy ustroju chcieli piłkarzy dożywotnio dyskwalifikować, to nie miałby kto grać w kadrze.

Czy praca w Opolu miała jakieś znaczenie kilka lat później, kiedy wybrano pana na trenera reprezentacji?

Na pewno. Prowadziłem przecież drużynę, która w pierwszym meczu w ekstraklasie pokonała Legię Andrzeja Strejlaua 4:1, wbiła siedem bramek Lechowi, zdobyła Puchar Ligi. Jesienią 1978 roku sprawdziła się moja analiza dotycząca piłkarzy Legii i Wisły, którzy grali na mundialu w Argentynie. Wiedziałem, że muszą wpaść w dołek, tak się stało i Odra to wykorzystała.

Legia z Kaziem Deyną prowadziła z nami w Warszawie do przerwy 2:0, a mimo to przegrała 3:5. Alfred Bolcek strzelił trzy bramki. My byliśmy tak dobrze przygotowani pod względem fizycznym i wytrzymałościowym, że większość bramek zdobywaliśmy w drugiej połowie, kiedy przeciwnicy oddychali rękawami.

Miałem takie wrażenie, że tamta Odra powinna zdobyć mistrzostwo Polski.

Powinna, szkoda, że się nie udało. Na każdej pozycji Odra miała bardzo dobrych zawodników. Począwszy od Młynarczyka w bramce, przez bocznych obrońców Bogdana Harańczyka, Tadeusza Podgórnego, Franka Rokitnickiego, stoperów: Romka Wójcickiego, Józka Adamca, Pawła Króla, a dalej nie gorzej. Masztaler, Kwaśniewski, Antoni Kot, Alfred Bolcek, Józek Borzęcki, Klose, inżynier Wojtek Tyc… Co nazwisko, to wspomnienie.

Ja z nich robiłem jeszcze lepszych piłkarzy, a oni mnie wywindowali jako trenera. Bo dzięki Odrze i Opolu wyjechałem w wielki świat futbolu.

Rz: Mówię „Odra Opole”. Co pan widzi?

Antoni Piechniczek: Wypełnione trybuny stadionu przy Oleskiej, które na meczu z ŁKS okazały się za małe dla 20 tys. widzów, więc sędzia Jerzy Hołub z Warszawy pozwolił ludziom stanąć przy liniach bocznych. Wygraliśmy 2:0.

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Archiwum
Znaleźć sposób na nierówną walkę z korkami
Materiał Promocyjny
BaseLinker uratuje e-sklep przed przestojem
Archiwum
W Kujawsko-Pomorskiem uczą się od gwiazd Doliny Krzemowej
Archiwum
O finansach samorządów na Europejskim Kongresie Samorządów
Archiwum
Pod hasłem #LubuskieChallenge – Łączy nas przyszłość
Archiwum
Nie można zapominać o ogrodach, bo dzięki nim żyje się lepiej