Już samo studiowanie było nobilitacją, bo wielu kolegów z mojej małej miejscowości nie zdało egzaminów. Było to dwie dekady temu. W tym czasie studiowanie przestało być elitarne. Stało się masowe, lub – jak powiada jeden z prorektorów nobliwej uczelni z Lublina – bardziej demokratyczne. W ciągu dwóch dekad liczba studiujących w Lubelskim wzrosła o 300 procent.
Studiowali absolwenci szkół średnich, urzędnicy i rolnicy. Studiowali ci, co chcieli, ci, którym wykształcenie wyższe mieć wypadało w CV oraz ci, którzy mieli odpowiednio głęboką kieszeń, bo studia kosztują.
Był taki czas, że ambicją coraz to innego starosty i burmistrza było przyciągnięcie do swego miasteczka uczelni wyższej, a jeśli nie było na to szans to stworzenie filii, wydziału zamiejscowego, najlepiej prawa, ewentualnie kolegium licencjackiego.
I tak się działo. Wydziały zamiejscowe powstały nawet w niewielkich miastach, takich które nie miały żadnych tradycji akademickich np. w Tomaszowie Lubelskim. A władzom przygranicznego powiatu hrubieszowskiego marzyło się, aby utworzyć szkołę wyższą w środku lasu na bazie szkoły rolniczej, do której okoliczni uczniowie nie chcieli już chodzić.
Studiować może prawie każdy. Nawet nobliwe uczelnie publiczne nie wybrzydzają, bo tak skonstruowany jest algorytm dofinansowania, że najwięcej kasy dostają ci, co mają najwięcej studentów, a niekoniecznie ci, którzy kształcą tak, że zaspokajają rzeczywiste potrzeby rynku i jeszcze przyczyniają się do rozwoju badań naukowych.