Mam ciarki, kiedy mówię o short-tracku

W Polsce na trybunach jest cisza, słychać, jak ktoś oddycha. Na Pucharze Świata szał, ludzie krzyczą. Ale jak zdobywasz medale, to dopiero jest jazda – mówi pochodząca z Białegostoku łyżwiarka.

Publikacja: 10.12.2018 04:10

Mam ciarki, kiedy mówię o short-tracku

Foto: AFP

ZR: To tutaj, na lodowisku przy ul. 11 Listopada w Białymstoku wszystko się zaczęło?

Natalia Maliszewska: Tak. Można powiedzieć, że przyszłam na gotowe, bo lodowisko było już zadaszone, z zamontowanymi szybami. Kiedyś tak fajnie nie było. Jak zaczynała moja siostra Patrycja, nie było ani dachu, ani ścianek, wiatr hulał jak chciał, a po lodzie fruwały liście. Ja od razu miałam komfortowe warunki. Chodziłam też do szkoły mistrzostwa sportowego, która była połączona z klubem. Chociaż wtedy tak naprawdę tylko bawiliśmy się tym, liczył się fun. Jak to dzieciaki – nie braliśmy tego na poważnie.

Pamięta pani swoje pierwsze łyżwy?

Tak! Mówiło się na nie „kosmitki”. Naprawdę, wyglądały trochę, jakby pochodziły z kosmosu.

Były aż takie wyjątkowe?

W czwartej klasie podstawówki bawiłyśmy się jeszcze na krótkich łyżwach. Kiedy w piątej rozdawano nowe, akurat zachorowałam i zgłosiłam się po sprzęt dopiero tydzień później. I właśnie wtedy dostałam „kosmitki”. Pamiętam dokładnie: miały różne kolory, ale dominował niebieski. Wszyscy mi ich zazdrościli. Znajomi mieli jeszcze plastikowe buty, a ja dostałam skórzany, miękki. Czułam się wyróżniona.

Była pani zapatrzona w starszą siostrę?

Patrycja jest siedem lat starsza, dlatego jej pierwszy strój, łyżwy czy kask pamiętam bardziej ze zdjęć. Pamiętam za to, że bardzo ją naśladowałam. Skoro starsza siostra robiła coś ciekawego, to ja też musiałam. Ona miała gumę, to ja też taką chciałam. Ona miała buty na rzepy, ja też musiałam takie mieć. Zwracałam uwagę, jak się zachowuje, później jak trenuje. Ale Patrycja lubi mi też wypominać, że to ja byłam tą, która biła, uciekała, a potem zwalała wszystko na nią. Cały czas ją zaczepiałam, a ona jako ta starsza zwykle odpuszczała. Chyba rodzice mówili jej, że mała po prostu nie rozumie. Cóż, nie byłam pewnie łatwą siostrą.

Jakaś przygoda, która jednak nie uszła pani na sucho?

Kiedyś obcięłam jej włosy, jak spała. Trochę wstyd się przyznać, ale tak było: znalazłam nożyczki, podeszłam, zobaczyłam, że śpi, no i ciach. Nie pamiętam, czy to było w akcie zemsty, ale zrobiłam to. Chociaż tych obciętych włosów oczywiście nie było za dużo. Wspominamy to do tej pory.

Później jednak wasza współpraca układała się wzorowo. W 2013 r. stałyście razem na podium, zdobywając w sztafecie brąz mistrzostw Europy w Malmö.

To były moje pierwsze mistrzostwa Europy w karierze, o ile na tamten moment można było w ogóle mówić o karierze. Zdobyłyśmy medal, a ja początkowo nawet trochę nie rozumiałam, co się stało. Patrzę, dziewczyny krzyczą, płaczą, przytulają się, ja gdzieś wciśnięta między nie. Dopiero po jakimś czasie pojęłam, że to był ogromny sukces. Dałam z siebie wszystko. Byłam jeszcze tak naprawdę dzieckiem, nie wiedziałam, co to zmęczenie, po prostu cały czas jechałam na maksa, nie kalkulowałam. Chyba dałam impuls pozostałym dziewczynom, bo zobaczyły, że małolata naprawdę pomaga. Tak zdobyłam ich szacunek. Rodzina bardzo cieszyła się, że siostry wracają z medalem mistrzostw Europy.

Śmierć mamy, która chorowała na chłoniaka, jeszcze bardziej was do siebie zbliżyła?

Nie tylko mnie i Pati, ale całą rodzinę. Dopiero wtedy tak naprawdę zaczęliśmy rozumieć, że życie nie jest wieczne i musimy dbać o nasze relacje. Chociaż początkowo, tuż po jej śmierci, trudno mi było zaakceptować, że kogoś straciłam. Kiedy mama zmarła, mieszkałam już sama. Miałam wrażenie, że mama po prostu jest w domu i jak ją odwiedzę, to ona zawsze tam będzie czekać. Ale jej tam już nie było.

Miała pani wtedy dość sportu czy wręcz przeciwnie, to była najlepsza ucieczka?

To była moja ucieczka. Przychodziłam na trening i to był ten moment, kiedy mogłam odciąć się od tego, co działo się poza lodem. Gorzej było z Patrycją, bo ona miała akurat kontuzję i nie mogła przyjść na lodowisko, żeby się wyżyć. Pomogło jednak to, że byłyśmy razem i jakoś przetrwałyśmy tamten moment. Nie powiem, że teraz jest dużo lepiej, ale na pewno trochę łatwiej. Sama po sobie widzę, że jestem w stanie o tym rozmawiać, chociaż ta rana w sercu na pewno jest bardzo głęboka. Staram się być silna.

Ale jest pani silna nie tylko mentalnie. Paweł Zygmunt opowiadał, że w życiu nie widział dziewczyny, która tak podaje rękę. Jak mężczyzna. Kiedy witaliśmy się, zwróciłem na to uwagę i trochę jest w tym racji.

Naprawdę? Nigdy nie zwracałam na to uwagi. Chociaż pamiętam, że kiedyś ktoś w mojej obecności zwrócił innej osobie uwagę, że podaje rękę bez szacunku. Strasznie utkwiło mi to w pamięci, więc może dlatego? Mówi się przecież, że pierwsze wrażenie pokazuje się właśnie uściskiem dłoni. Na co dzień trenuję ciężko, chociaż to, ile podnoszę na siłce, nie za każdym razem mocno przenosi się na lód. Nie jestem dziewczyną, która w naszej grupie podnosi najwięcej. Staram się zawsze robić tyle, na ile pozwala mi ciało. Dbam o to, żeby każde ćwiczenie było wykonane dobrze technicznie, żeby miało jakość.

Jak powinien wyglądać idealny zawodnik short-tracku?

Przede wszystkim trzeba być lekkim, bo wiadomo – im niej masy do wożenia, tym łatwiej dla nóg. Tkanka tłuszczowa musi być dość niska, ale mięsień nie może być za duży, bo w trakcie biegu „przekładamy” nogi, a więc nie mogą być one za bardzo rozbudowane. Koreańczycy wyglądają na idealny model, ale chyba dlatego, że oni trenują od małego. Czasami mam wrażenie, jakby jeździli już od trzeciego roku życia, tak dobrze są ustawieni technicznie. Ja zaczynałam, mając 11–12 lat, a więc od razu musiałam ich gonić. Patrząc na siebie sprzed lat, widzę, że staję się coraz bardziej świadoma. Bardziej kontroluję wagę, zaczęłam zmieniać małe, ale bardzo ważne elementy techniczne. Ustawiłam barki w odpowiednim kierunku, zrobiłam korektę odbicia – to detale, których zwykły człowiek gołym okiem nie wyłapie, ale one odgrywają w tej dyscyplinie kluczową rolę.

Kiedy pani zrozumiała, że może być naprawdę dobra w łyżwiarstwie? W 2015 r. w Kanadzie, gdzie wyjechała pani po konflikcie ze sztabem reprezentacji?

To był ciężki moment. Pobyt w Calgary był moją jedyną szansą, żeby czegoś się nauczyć i wykorzystać to, co mam w sobie. Bo wszyscy zawsze mi mówili: „Ty masz potencjał, masz talent, jesteś siostrą Patrycji, tak utytułowanej zawodniczki mistrzostw Europy!”. Zawsze słyszałam, że to mam, ale nie zawsze potrafiło to ze mnie wyjść. Dlatego wtedy w Kanadzie musiałam otworzyć swoją głowę i trzy miesiące wykorzystać nie w stu, a w dwustu procentach. To wtedy zrozumiałam, że jestem szybka, że jestem materiałem na dobrą zawodniczkę.

Jedni mówią, że sama pani opuściła obóz kadry narodowej, drudzy, że wyrzucili panią. To jak to było?

Zostałam wyrzucona. Niektórzy myślą inaczej, ale w związku od początku mieli tylko jedną wersję, która wypłynęła od trenera kadry. Nikt wtedy nie zapytał mnie o zdanie, a prawda jest taka, że wyrzucili mnie. Nie dogadywaliśmy się.

Dlaczego?

Chodziło o metody treningowe. Poczułam, że to nie była droga, która doprowadzi mnie do miejsca, w którym chciałam być. Dlatego musiałam zaryzykować, chociaż w tamtym momencie jeszcze nie zdawałam sobie sprawy, jak wielkie to było ryzyko. Wkrótce odebrano mi miejsce w kadrze oraz stypendium, które miało być przecież przeznaczone na treningi. Zostałam z ręką w nocniku. To tylko i wyłącznie zasługa moich rodziców, że się utrzymałam w Kanadzie. Oni wykupili mi lot, zapewnili wyżywienie, robili wszystko, żebym mogła tam zostać.

I właśnie wtedy w 2015 r. jako pierwsza Polka zajęła pani miejsce na podium zawodów Pucharu Świata. Mam jednak wrażenie, że to nie drugie miejsce w Kanadzie, ale dopiero tegoroczne wicemistrzostwo świata otworzyło szerzej oczy Polskiego Związku Łyżwiarstwa Szybkiego na short-track.

Chociaż zdobyłam pierwszy, historyczny medal dla Polski w PŚ, a potem jeszcze dwa brązowe w 2016 r., to wiele osób wciąż nie brało mnie na poważnie. Był moment, że sama siebie pytałam: „Czy te medale naprawdę nic nie znaczą?”. Niektórzy kibice mówili mi, że to wielki sukces, że dyscyplina w końcu się u nas rozwija, a ja „no spoko…”. Ale jak miałam myśleć, skoro nawet sam związek nie przedstawiał tego jak sukces. Myślałam, że to może faktycznie nie ma wielkiego znaczenia? Że to nie jest nic warte?

Kiedy to zaczęło mieć znaczenie?

Właśnie po mistrzostwach świata. Po powrocie razem z trenerką zostałyśmy nawet zaproszone przez ministra sportu. Dopiero wtedy niektóre osoby w środowisku łyżwiarskim doceniły ten wynik, gratulowały. Ale przez to, co działo się wcześniej, nie ufam już ludziom tak jak kiedyś. Podziękowałam za miłe słowa, ale nie brałam ich bardzo do siebie.

Pani trenerka Urszula Kamińska powiedziała, że ostatnie dwa pucharowe zwycięstwa w Calgary i Salt Lake City na 500 m nie były dla niej zaskoczeniem.

Czułam, że pierwsze dwa i pół kółka są na bardzo dobrym poziomie i jestem w stanie się rozpędzić. Kiedy pojechałam 8,36 s (najszybsza runda, jaką kiedykolwiek zaliczyła kobieta – red.), pomyślałam: „Wow! Kurczaku, jednak jest dobrze”. A moja trenerka? Kiedy ona „coś” postanowi, to „coś” zawsze wychodzi. Jej przewidywania nie są wyssane z palca. Bardzo jej ufam, słucham, jakby była moim największym guru, ale kiedy po Calgary trenerzy powiedzieli, że wrócę z jeszcze jednym złotym medalem PŚ, tylko machnęłam ręką. Bo to było już za dużo. W Salt Lake City jednak też wygrałam. Chyba muszę jeszcze bardziej im ufać.

Tak się złożyło, że swoje drugie zawody Pucharu Świata wygrała pani dokładnie w 100-lecie odzyskania przez Polskę niepodległości…

Wiedziałam, że w Polsce jest święto, ale kiedy wchodzę na lodowisko, wszystkie rzeczy zostają na zewnątrz. Dopiero kiedy po dekoracji wróciłam do pokoju uświadomiłam sobie, że to akurat ten dzień. Zrobiło mi się miło, że właśnie w takim momencie mogłam walczyć na lodzie. Zawsze jednak sobie powtarzam, że nic nie dzieje się bez przyczyny. Nie mam szczęśliwych skarpetek czy bielizny, nie martwię się też, jak kot przebiegnie mi drogę. Ogólnie nie jestem przesądna.

A historia z niedotykaniem metalowych rzeczy?

A tak! Chociaż to akurat wynika z tego, że bardzo nie lubię zapachu miedzi i innych metali. Klamka tutaj akurat jest w porządku, ale w domu mieliśmy jeszcze stare, dlatego jak wchodziłam do łazienki, od razu musiałam umyć ręce. A jak trzeba było z tej łazienki wyjść, to otwierało się łokciem lub przez bluzę. Wiem, to dziwne (śmiech).

Short-track nie jest bogatą dyscypliną. Szczególnie głośno było o tym przed igrzyskami w Soczi, kiedy dwie pani koleżanki ze sztafety z mistrzostw Europy zdecydowały się na sesję w magazynie „Playboy”. Promowały akcję, której celem było zdobycie funduszy umożliwiających przygotowania i wyjazd na igrzyska. Trochę smutne.

W moim przypadku dużo zmieniło się po mistrzostwach świata, ale tylko i wyłącznie dlatego, że zdobyłam pieniądze ministerialne i znalazłam się w Team100. Złapałam oddech, bo wcześniej były tylko pieniądze od sponsora, który jest ze mną na dobre i na złe, kilkaset złotych z miasta oraz stypendium olimpijskie. Bywało ciężko.

A ile kosztują dobre łyżwy?

Nawet 10 tys. zł. Odlot, prawda? A wcześniej często trzeba było liczyć od pierwszego do pierwszego. Jak spóźniał się przelew, to od razu dzwoniłam, bo musiałam przecież zapłacić za mieszkanie, kupić jedzenie. Nie było fajnie. No i ten strach. W sztafecie, gdzie zwykle zdobywałyśmy stypendium, jechało się zwykle tylko po to, żeby nie upaść. Żeby nie zrobić dyskwalifikacji i znaleźć się w ósemce. Teraz jest lżej. Mam na mieszkanie, paliwo, mogę kupić dodatkowe płozy, jeśli akurat związek nie może tego sfinansować. Duża ulga.

Gdyby miała pani przekonać młodych do tej dyscypliny, co pani by im powiedziała?

Dzieciaki nie zdają sobie sprawy, jak niesamowity jest to sport, jak ta dyscyplina wygląda na świecie. W Polsce na trybunach jest cisza, słychać, jak ktoś oddycha. Na PŚ szał, ludzie krzyczą, niesamowite widowisko. A jak jeszcze zbierasz medale, to dopiero jest jazda. Nawet jak teraz o tym opowiadam, to mam ciarki.

Chciałaby pani żyć w Korei Południowej? Tam łyżwiarze są gwiazdami.

Nie. Wierzę, że i u nas short-track będzie rozpoznawalny, chociaż na to potrzeba czasu. Nie mówię, że będzie na poziomie skoków czy biegów narciarskich, ale będzie obecny w świadomości kibiców. Short-track ma teraz u nas swoje pięć minut, można powiedzieć, że przeciągają się one nawet do dziesięciu. Teraz rozmawiam z tobą, wcześniej mieliśmy sesję zdjęciową dla sponsora, Patrycja kręciła film dla Lotto, a jutro przyjeżdża Polsat. Wiem, że muszę spotykać się z ludźmi, bo dzięki temu mogę rozpropagować dyscyplinę. Chociaż nie ukrywam, że jak ktoś przyjeżdża z taką wielką kamerą, to czuję się trochę osaczona. Dużo lepiej mi na lodowisku.

Wiadomo, co ciągnie do góry takie dyscypliny. Medal olimpijski.

Kiedy Patrycja startowała na igrzyskach, nawet nie zdawałam sobie sprawy, jaką wielką pracę trzeba wykonać, żeby w ogóle się tam dostać. Trzeba się zakwalifikować i najgorsze jest to, że niektórzy tego nie rozumieją, szczególnie ci wypisujący komentarze w portalach społecznościowych. Byłam zestresowana przy pierwszym biegu eliminacyjnym. Ponad 30 osób, które przyjechały tam po medal i ja wśród nich. Bałam się, czy wszystko zrobię idealnie, bo stres zżera bardzo dużo energii i czasami potrafi doprowadzić do tego, że popełniamy błędy, których nigdy wcześniej nie robiliśmy. Do tego wszędzie kółka olimpijskie, kamery i masa ludzi, bo w Korei jest to sport narodowy. Kiedy przeszłam pierwszą rundę, było wielkie ufff. Wiedziałam, że jestem już w ćwierćfinale, więc jest pewien luz.

Jak odebrała pani 11. miejsce?

Wracałam, czując straszny niedosyt, chociaż w ćwierćfinale rywalizowałam z  mistrzynią i wicemistrzynią olimpijską. Wiem, że odrobiłam lekcję i dzięki temu teraz jestem w tym miejscu, w którym jestem. Jak zaczął się sezon, to skopałam tyłek wicemistrzyni olimpijskiej.

Można powiedzieć, że przeciera pani ślady w polskim short-tracku. Pierwszy medal mistrzostw świata, pierwsze podium i pierwsze zwycięstwo w Pucharze Świata…

Zawsze mówiłam, że moim marzeniem nie jest pojechać na igrzyska, bo wiem, że to dla mnie coś realnego. Wyjazd na igrzyska jest super, ale ja chcę tam walczyć, prezentować taki poziom, na jaki zasłużyłam swoją pracą. Na następnych igrzyskach znów dam z siebie wszystko, ale pamiętajmy, że to sport. No i lód jest śliski. ©?

—rozmawiał Rafał Bieńkowski

Archiwum
Znaleźć sposób na nierówną walkę z korkami
Archiwum
W Kujawsko-Pomorskiem uczą się od gwiazd Doliny Krzemowej
Archiwum
O finansach samorządów na Europejskim Kongresie Samorządów
Archiwum
Pod hasłem #LubuskieChallenge – Łączy nas przyszłość
Archiwum
Nie można zapominać o ogrodach, bo dzięki nim żyje się lepiej
Materiał Promocyjny
Nest Lease wkracza na rynek leasingowy i celuje w TOP10