Reklama
Rozwiń

Lepsza wersja samego siebie

Tomasz Sypniewski: Dzięki CrossFitowi, który pokazał mi, jak mądrze trenować, postanowiłem, że chcę sprawdzić, do czego zdolny jest organizm faceta po trzydziestce, i spróbuję w biegach sprinterskich zrealizować największe marzenie każdego sportowca, jakim jest start na igrzyskach olimpijskich.

Publikacja: 26.10.2018 10:00

Tomasz Sypniewski

Tomasz Sypniewski

Foto: AFP

Rz: Większość sportowców w pańskim wieku jest już na emeryturze albo się do niej szykuje. A pan marzy o olimpijskim debiucie w Tokio…

Tomasz Sypniewski, 34 lata: Pragnienie pojawiło się trzy lata temu z dnia na dzień. Jako osoba wierząca, myślę, że to jakiś głos od Boga. Ze sportem jestem związany od ponad 25 lat. Uprawiałem wiele dyscyplin, w każdej z nich starałem się być jak najlepszy.

Zna pan przypadki ludzi, którzy olimpijski debiut zaliczyli w tak późnym wieku?

Szukałem w internecie osób, które w środowisku sportowym są nazywane „late bloomers”. Ale większość z nich zaczynała poważną karierę, mając 17–20 lat, a nie 30. Słyszałem natomiast o jakimś amerykańskim multimilionerze, który zapragnął pojechać na igrzyska. Nie wiem, czy wynikało to jednak z pasji, miłości do sportu. Chciał to po prostu sobie kupić. Żeby było łatwiej, przyjął obywatelstwo jakiegoś ciepłego kraju, wybrał sport zimowy, trenował dwa czy trzy lata narciarstwo klasyczne, a i tak mu się nie powiodło. Ja wierzę, że jeśli się kocha to, co robi, jest to możliwe. Ale pewności, że się uda, oczywiście nie mam.

Ponad pół wieku temu Polskę na igrzyskach reprezentował chodziarz Mieczysław Rutyna. W 1963 roku wyjechał na stałe do USA, opłacał przygotowania z własnej kieszeni i rok później wystartował w Tokio – w wieku 33 lat. Potem pojechał jeszcze na igrzyska w Meksyku.

Nie mam nic przeciwko temu, żeby historia zatoczyła koło.

Sam pan przyznaje, że to szalony pomysł. Chce pan pokazać, że granice są tylko w naszych głowach?

Na początku motywowała mnie chęć udowodnienia, że nie ma rzeczy niemożliwych. Nie ukrywam, że jest to siła napędowa. Zawsze chciałem być sportowcem wybitnym, a nie byle jakim. Jeśli zaczynałem uprawiać jakąś dyscyplinę czy konkurencję, to na drugi dzień już myślałem, kto jest w niej mistrzem Polski i jak go pokonać. Ale na przestrzeni ostatnich dwóch lat spokorniałem. Dziś bardziej motywują mnie historie takich sportowców jak Roger Federer, który jest starszy ode mnie, a gra w tenisa na kosmicznym poziomie, czy sprinter Kim Collins, który w wieku 40 lat łamał barierę 10 sekund na 100 m i byłby najszybszy w Polsce.

Tego pozytywnego nastawienia do życia nauczył się pan w USA?

Stany Zjednoczone są mi bliskie. Mam tam część rodziny, latam do USA co roku. Podejście Amerykanów bardzo mi odpowiada. Ale ja chyba od urodzenia byłem optymistą, wierzyłem w siebie. Nie powiedziałbym, że to wizyty w USA zmieniły mój światopogląd. Zawsze fascynował mnie sport amerykański. Moją pierwszą miłością była koszykówka. Ale w mojej szkole nie było koszykówki, była za to mocna sekcja piłki ręcznej, do której się zapisałem. Powiem nieskromnie, że byłem niezłym bramkarzem. Osiągnęliśmy dużo sukcesów.

To dlaczego nie kontynuował pan przygody z piłką ręczną? Tym bardziej że w Warszawiance spotkał pan Grzegorza Tkaczyka i Sławomira Szmala.

Oni byli wtedy w drużynie seniorskiej, ja w juniorach. Ze Sławkiem miałem indywidualne treningi bramkarskie i byłem typowany na jego następcę. Presja rodziców i rozsądek wzięły jednak górę. Zawsze dobrze się uczyłem. Sport był odskocznią od nauki, lepszą niż gra na komputerze czy picie piwa na trzepaku. Poszedłem do dobrego liceum, później na studia do Szkoły Głównej Handlowej.

Myślałem, żeby ten swój szalony eksperyment kontynuować na bazie piłki ręcznej. Dużo wiem, dużo pamiętam, ale szanse powodzenia byłyby o wiele mniejsze. Wybrałem coś, co jest bardziej zależne ode mnie. A lekkoatletyka bardzo mi się podobała. Uwielbiałem ją oglądać.

Zaczął pan od rzutu oszczepem. Przez prawie półtora roku trenował pan pod okiem największego specjalisty w Polsce, Michała Krukowskiego.

Dziękuję trenerowi oraz Marcinowi (Krukowskiemu – przyp. red.) i Łukaszowi (Grzeszczukowi – przyp. red.), że przyjęli mnie z otwartymi ramionami, od pierwszego dnia traktowali jak kolegę z klubu. Mogłem z nimi jeździć na wszystkie obozy i zawody, ale postępów zadowalających nie było. To bardzo trudna technicznie konkurencja. Ułożenie ciała trzeba trenować od dziecka, braków nie nadrobi się w kilka lat. Poza tym dawały o sobie znać kontuzje z czasów siłowania na rękę – łokieć, bark. Ostatnio wysłałem mojemu fizjoterapeucie stary filmik z obozu w Portugalii. Oddaję tam jeden rzut poprawny technicznie. Odpisał, że jest ciekaw, gdzie byłbym teraz, gdybym nie zrezygnował z oszczepu. Odpowiedziałem z pełnym przekonaniem: „Pewnie po operacji lewego kolana”.

Zrezygnował pan z oszczepu, ale nie z olimpijskich marzeń. Bieganie podpowiedział jeden z trenerów przygotowania fizycznego.

Oszczep to było ciągłe usprawiedliwianie siebie. A na bieżni od początku czułem ciarki na całym ciele. Ta lekkość, wiatr we włosach, niemalże unoszenie się nad tartanem. To bajka. Nie da się tego opisać. Mam właśnie pierwsze tygodnie wolnego od dziesięciu miesięcy. Muszę odpocząć od biegania, ale moje serce nadal bije dla sprintów. Zrobiłem, ile mogłem. Myślałem, że uda się więcej, że zbliżę się do 11 sekund na 100 m. Okazało się to niewykonalne. Pobiegłem 11,74. Jestem zadowolony, że nie złapałem żadnej kontuzji. W pierwszym sezonie urwałem sekundę. Jeśli w drugim uda się urwać jeszcze pół, będę szczęśliwy. Nie da się tego procesu przyspieszyć. Muszę być bardziej cierpliwy od młodszych zawodników, by nie złapać kontuzji, która może brutalnie przerwać moje marzenia.

Jak wyglądają plany na przyszły sezon?

Zimą będę biegał 60 m w hali, by nabierać doświadczenia startowego, budować moc i szlifować start z bloków. Latem 100 i 200 m. Na pewno nie będę jeszcze startował na 400 m. Na 200 m moja życiówka wynosi 23,9 s, ale przy dobrych wiatrach mógłbym uzyskać 23,5. Aby zdobyć kwalifikację olimpijską, trzeba będzie pobiec poniżej 21 sekund, na 400 m – 45,3. Wiem, że w tej drodze na Mount Everest jestem wciąż daleko, ale podniosłem już tyłek z kanapy i idę. Nie chcę się deprymować tym, ile mi zostało.

Na ten Mount Everest wspina się pan z pomocą środowiska lekkoatletycznego?

Są osoby, które mnie wspierają. Ale są też tacy, którzy mówią, że robię z lekkoatletyki pośmiewisko, a moje przygotowania to jakaś akcja promocyjno-marketingowa, co jest oczywiście nieprawdą. Więcej jest tych drugich, ale się tym absolutnie nie przejmuję.

Widziałem na Instagramie, że wśród tych, którzy panu kibicują, jest Marian Woronin, rekordzista Polski na 100 m.

Poszliśmy na kawę, rozmawialiśmy bardzo długo. Pan Marian zachował się fantastycznie, powiedział, że jeśli tylko będzie miał czas, chętnie przyjdzie na trening i mi pomoże. Ale inny nasz mistrz, pan Robert Korzeniowski, gdy spotkaliśmy się kiedyś w studiu telewizyjnym i zadałem mu pytanie, czy chłopak zaczynający trenować lekkoatletykę po trzydziestce może się zakwalifikować na igrzyska, odpowiedział: „Nie ma żadnych szans, nawet w paraolimpiadzie”. Nie wiem, czy nie zmotywował mnie tym bardziej niż pan Marian. Ostatnio miałem taką myśl: jest 2020 rok, rok, w którym osiąga się minima kwalifikacyjne, zabrakło mi sekundy czy pół sekundy i podejmuję decyzję, że kolejne cztery lata podążam tą drogą, aż do igrzysk w Paryżu. Może wtedy osoby, które mnie dziś hejtują, zmienią zdanie i uwierzą, że jestem w stanie to zrobić. W 2024 roku będę miał już co prawda 40 lat, ale badania pokazują, że średnia wieku sportowców podnosi się ze względu na wiedzę, opiekę medyczną, fizjoterapeutyczną, dietę, suplementację.

Oprócz pokonywania własnych słabości na początku musiał się pan mierzyć również z brakiem bazy treningowej. Przeskakiwał pan przez płot, żeby pobiegać na zrujnowanym stadionie Skry…

Cały czas przeskakuję. Mieszkam blisko, robię tam rozruchy. Bieżnia jest rewelacyjna, jedna z najlepszych w Warszawie. Stadion jest zaniedbany, ale ma piękną historię i wspaniały klimat. Nie ukrywam, że chciałbym włączyć się do inicjatywy ratowania obiektu. Poznałem ludzi, którzy walczą, by nie został sprzedany. Zaoferowałem swoją pomoc. Może uda nam się doprowadzić do tego, że powstanie tam cudowny stadion lekkoatletyczny, jakiego w stolicy brakuje. Odkąd jestem zrzeszony w AZS AWF, mogę korzystać z bazy uczelni. Tam odbywają się wszystkie moje treningi biegowe.

Znalazł pan sponsorów czy nadal opłaca przygotowania z własnej kieszeni?

Za wszystko płacę sam: od jedzenia przez trenerów, fizjoterapeutów po wyjazdy na zgrupowania i zawody. Finansować nie muszę jedynie sprzętu, dostarcza mi go firma Reebok. Nie szukam sponsorów, nie dlatego, że nie przydałyby się dodatkowe pieniądze, ale zwyczajnie nie mam na to czasu. Może znajdzie się ktoś, kto będzie chciał w ten projekt zainwestować. Trenerzy, fizjoterapeuci, odnowa czy suplementy to koszt kilku tysięcy złotych miesięcznie. Na wszystko przez trzy lata wydałem już 200–250 tys. zł.

Gdyby nie prowadzony przez pana klub, byłoby ciężko…

Byłoby to niemożliwe. CrossFit MGW to moja jedyna działalność. Na przygotowania do igrzysk przeznaczam ponad połowę zysków.

W jednym z wywiadów powiedział pan, że dzięki CrossFitowi stał się najsprawniejszą wersją samego siebie.

Gdyby nie CrossFit, to pomysł walki o igrzyska w Tokio by się w mojej głowie nie urodził. Ludzie nie zdają sobie sprawy, że to nie jest tylko przerzucanie ciężarów, ale zdobywanie olbrzymiej wiedzy na temat funkcjonowania naszego ciała. Myślałem, że znam swoje ciało, a CrossFit uzmysłowił mi, że się myliłem. Jeżeli ktoś przychodzi z ułańską fantazją, żeby udowodnić coś sobie, koledze i ćwiczy nieadekwatnie do swojego poziomu wytrenowania, może zrobić sobie krzywdę. Stąd ta zła fama CrossFitu. Naszymi klientami są normalni ludzie, a nie jacyś supermeni. Niesamowite efekty można zauważyć już po dwóch, trzech miesiącach. Dwa lata regularnego treningu potrafi zrobić z człowieka maszynę. Ale jeśli komuś się wydaje, że na pierwszych zajęciach będzie wykonywał ćwiczenia, jakie zobaczył na YouTubie, niech dla własnego dobra jak najszybciej zrozumie, że tak nie będzie.

Zaskoczyło mnie, iż w ofercie klubu macie treningi dla dzieci w wieku trzech–pięciu lat.

CrossFit jest dla każdego. Można zrobić wspaniały program dla trzylatka i dla 80-latka. To kwestia dobrania właściwych narzędzi, odpowiedniej intensywności.

Ma pan jeszcze czas prowadzić zajęcia społeczności biegowej Run Crew?

Jestem bardziej ambasadorem niż trenerem. Ale to genialna inicjatywa skupiająca różnych ludzi i pokazująca, że bieganie nie musi być nudne. W modzie są ostatnio długie dystanse. Już nie tylko półmaratony czy maratony, ale ultra-, hipermegamaratony i to najlepiej na pustyni bez wody. Nigdy nie byłem ich ślepym wyznawcą. Uważam, że aby startować na długich dystansach, trzeba po pierwsze potrafić biegać, po drugie mieć odpowiednią siłę i przygotowane ciało, po trzecie – właściwą wagę. Wiele osób tego nie rozumie i biegając po miejskim asfalcie, robi sobie wielką krzywdę. Poza długimi dystansami można pokonywać krótkie odcinki interwałowe: 100, 200, 300 i 400 m czy biegi z przeszkodami.

Na stronie pańskiego klubu w notce biograficznej można znaleźć informację, że jest pan miłośnikiem nauki i filozofii.

Zawsze kochałem książki. Przeczytałem ich tysiące, w tym mnóstwo poradników na temat rozwoju i motywacji, które dały mi wiedzę, ale nie dały tego, czego szukałem. Aż w końcu dotarłem do Pisma Świętego. Jedynej księgi, która ma moc zmieniania ludzkich serc. Przeszedłem bardzo długą drogę światopoglądową, dostałem odpowiedzi na nurtujące mnie pytania. W każdej sekundzie swojego życia staram się kierować przykazaniem: „Miłuj bliźniego swego, jak siebie samego”.

Napisał pan: „W każdym śnie wygrywałem przegrane mecze, wykonywałem decydujące rzuty, stawałem na podiach i odbierałem medale”. Wizualizuje pan już sobie także ten start olimpijski?

Najczęściej śni mi się 100 m. Zawsze kończy się trochę inaczej, ale za każdym razem dobrze. Przychodzi mi to naturalnie, bo starty w różnych imprezach wizualizuję sobie od 20 lat. Jeszcze zanim było to modne. Najpierw – że wykonuję decydujące rzuty w stylu Jordana w ostatniej sekundzie meczu, potem – że bronię karnego lub rzut sam na sam w końcówce. Teraz moje myśli krążą wokół dobrego wyjścia z bloków, wyobrażam sobie, że w połowie dystansu zostawiam wszystkich rywali za plecami, patrzę na nich jak Usain Bolt i wpadam na metę pierwszy. Nie zawsze, ale często. ©?

—rozmawiał Tomasz Wacławek

Archiwum
Znaleźć sposób na nierówną walkę z korkami
Archiwum
W Kujawsko-Pomorskiem uczą się od gwiazd Doliny Krzemowej
Archiwum
O finansach samorządów na Europejskim Kongresie Samorządów
Archiwum
Pod hasłem #LubuskieChallenge – Łączy nas przyszłość
Materiał Promocyjny
Najlepszy program księgowy dla biura rachunkowego
Archiwum
Nie można zapominać o ogrodach, bo dzięki nim żyje się lepiej
Materiał Promocyjny
„Nowy finansowy ja” w nowym roku