Nigdy w samorządzie, poza pierwszym jego okresem funkcjonowania w początkach lat 90., nie było wysokich zarobków. Tam była jednak sprawiedliwość, bo brano pod uwagę wielkość miasta, jego problemy i budżet. Taka propozycja trafiała do rady i ona się zgadzała albo nie. Ale ustawa kominowa ścięła zarobki, jakie dawali radni. Potem nastał czas zamrożenia pensji przez rząd PO–PSL, a potem PiS zdecydował, że wynagrodzenia samorządowcom utnie.
Dzięki premiom w rządzie.
Dzięki partyjnym niesnaskom w rządzie. Ale do samorządu nie idzie się po wysokie zarobki. Jakbym chciał dużo zarabiać, wybrałbym biznes. A do samorządu poszedłem, jak zapewne wielu innych ludzi, z misją, by się sprawdzić, by coś zrobić dla miasta i mieszkańców. Najpierw, w 2006 roku, jako radny, potem w 2010 r. zostałem wiceprezydentem, a cztery lata temu – prezydentem. Mam swoją filozofię zarządzania miastem i nie chcę się porównywać do mojego poprzednika Piotra Uszoka. Łączy nas na pewno podobieństwo celów, np. stawianie na kulturę, rozwój miasta poprzez pozyskiwanie inwestorów, budowa nowych mieszkań. Choć oczywiście te cele realizujemy zapewne w nieco inny sposób.
Czyli mam zrozumieć, że przyjmuje pan niższą pensję bez szemrania.
Muszę się zgodzić się z pewnymi decyzjami, na które nie mam wpływu, ale nie wiem, co żona na to (śmiech). Moim zdaniem sprawiedliwie byłoby, gdyby miernikiem wysokości pensji była wysokość budżetu gminy jako skala odpowiedzialności za ogromną firmę, połączona z jakością zarządzania tą firmą, wynikami. Taki mechanizm działa z powodzeniem w wielu dużych przedsiębiorstwach i spółkach. Zgodnie z ustawą jestem odpowiedzialny za cały majątek miasta, ponad dwumiliardowy budżet. W całej tej dyskusji należy też zwrócić uwagę na zagadnienia prawne. Jest Karta samorządowca, która mówi, że wszystkie zmiany powinny następować w drodze ustawy, a nie rozporządzenia, jak ma to miejsce w przypadku tej obniżki pensji prezydentom, burmistrzom i wójtom. Prawnicy nie są w tej sprawie jednomyślni, jak zachować się wobec tego, co zrobił rząd PiS i czy to w ogóle jest zgodne z prawem.
W 2006 r., kiedy przyszedł pan do samorządu, Katowice były zupełnie innym miastem. Zmian nie widać w innych śląskich miastach w tak uderzający sposób. To nie tylko totalna przebudowa centrum, która de facto stworzyła nowe miasto. Postawiliście na rozwój kultury.
To prawda. Jeżdżąc po Polsce, zmiany na lepsze widać wszędzie, ale u nas dokonała się rewolucja. Pamięta pani – w samym centrum miasta jeszcze 20 lat temu funkcjonowały dwie kopalnie i huta Baildon. Udało nam się z tej industrialnej rzeczywistości wyjść w sposób totalny. Dziś szczycimy się tytułem Miasta Kreatywnego UNESCO w dziedzinie muzyki, co symbolizuje doskonale naszą transformację. Katowice to dziś miasto europejskie, nie mamy już żadnych kompleksów, choć nasza historia liczy zaledwie 150 lat.
Katowice powstały od razu jako city – centrum aglomeracji, rozwojowe dla wszystkich innych miast wokół. Taka była idea, stąd tu znalazł się Sejmik, centrala hutnictwa i górnictwa. To tu przychodził biznes – Golsteinowie ze swoim tartakiem, Giesche. To wszystko koncentrowało się w tym mieście.
Potem kolejny etap, powstaje moderna, a całe centrum staje się dzielnicą dla mieszczan. Po II wojnie światowej, także dzięki Ziętkowi, zaczęto przyłączać miejscowości ościenne, jak Piotrowice czy Ligota.
To, co było siłą napędową tego nowego miasta, czyli przemysł ciężki, po kilkudziesięciu latach to miasto dobiło. Z industrializacji postawił pan na kulturę. To było zaskakujące. Ale efekty są imponujące.
Kultura w Katowicach była zawsze, ale gdzieś tak na boku, może nawet nie byliśmy tego świadomi, jak jest ona ważna. Te oczy otworzyli nam inwestorzy, którzy tu przyjeżdżali, by sprawdzić, czy zainwestują w to miasto. Zawsze zadawali nam pytania, których my nie rozumieliśmy jako Polacy – o czas wolny, co tu można robić po pracy. „Po co on o to pyta, przecież to go nie powinno interesować” – dziwiliśmy się. A on wiedział, że wypoczęty, zadowolony pracownik jest wydajniejszy niż maruda, który po pracy siedział w domu.
Zachód to wiedział, my jeszcze nie.
Ale to właśnie zmieniło nasze myślenie o mieście jako całości. O priorytetach i celach. Inwestycja w kulturę się opłaca, ale bardzo ważna jest budowa społeczeństwa obywatelskiego. Dlatego rozwijamy dziś tak prężnie budżet obywatelski, podniesiony do 20 mln zł, który całkowicie rewolucjonizował miasto, mieszkańców, a nawet sam urząd miasta, nasz sposób myślenia na temat tego, czym jest miasto. Kiedyś urzędnik myślał, że to on zawsze będzie decydował, co trzeba zrobić. Dziś musi wykonać to, co wskażą mu mieszkańcy – bo miasto jest dla ludzi. Remont w szkole, skwerek, ławki w parku. Budżet obywatelski uczy też takiej demokracji, lokalnego patriotyzmu, odpowiedzialności za miasto. Do głosowania gonimy także dzieci – bo od tej edycji budżetu obywatelskiego zniosłem limit wieku. W Katowicach mamy tysiące zaangażowanych lokalnych patriotów i to cieszy. Widzę też, że te działania są zauważane. W wydanym ostatnio na zlecenia Polskiej Fundacji im. Roberta Schumana i Fundacji Konrada Adenauera rankingu miast obywatelskich Katowice zajęły pierwsze miejsce w województwie i piąte w Polsce.
Trudno czasem wyważyć potrzeby inwestorów z potrzebami mieszkańców. Katowice mają ten problem.
Ja widzę ten problem, ale sądzę, że jest on sztucznie wykreowany. Dla mnie interesy mieszkańców i przedsiębiorców to typowy model win-win. Nie ma rozwoju miasta bez rozwoju inwestycyjnego. Potrzebne są pieniądze, główny wpływ to dochód z PIT, a więc od mieszkańców, który szacuje się na ok. 6 tys. zł na mieszkańca. Drugi wpływ to podatki i opłaty lokalne. Inwestorzy przyciągają do pracy kolejnych mieszkańców.
Otóż nie do końca. Ściągnęłam dane z Urzędu Kontroli Skarbowej. Mamy według GUS 296 262 mieszkańców. Ale PIT-ów złożono w Katowicach w 2017 r. zaledwie 213 tys.
To ogromny problem wielu miast, nasz również. Nad udogodnieniami dla mieszkańców pracujemy już od kilku lat. Nasza strategia zatrzymywania i przyciągania nowych mieszkańców opiera się na trzech filarach – atrakcyjne miejsca pracy, dostępność mieszkań, wysoka jakość życia. Wprowadzamy różne preferencje dla mieszkańców – np. jeśli ktoś odprowadza PIT w Katowicach – to rodzice mają 50 dodatkowych punktów podczas rekrutacji ich dzieci do żłobka. Takie osoby mogą też zatrudnić nianię – a my dopłacamy w takim przypadku aż 1800 zł miesięcznie.
To niewiele. Nie każdy ma małe dziecko. Co z kartą mieszkańca? Ze zniżkami na transport i wejściami do stref kultury?
Pracujemy nad kartą mieszkańca. I zgadzam się, że cała infrastruktura powstaje z pieniędzy mieszkańców i to oni powinni najbardziej z niej korzystać. Podam przykład. Jest zebranie jednej ze wspólnot, grupa liczy 104 osoby. Domagają od miasta wielu rzeczy i na pytanie „kto z państwa jest zameldowany w Katowicach” rękę podnoszą cztery osoby. Na 104! To przepraszam, ale takie osoby nie mają prawa żądać od miasta czegokolwiek – jeśli pieniądze z waszych podatków płyną gdzie indziej.
Ale żądają i korzystają. Jakie więc preferencje dostaną mieszkańcy, którzy tu rozliczają swoje podatki?
To nie będzie losowanie samochodu. Zachęcimy zniżkami na usługi miejskie.
A tańszy transport?
Od tego roku dzieci i młodzież do 16. roku życia mają gwarantowany bezpłatny transport. Jeśli chodzi o kwestie osób dorosłych – to jako Katowice – nie mamy tu samodzielnie pola manewru, bo to metropolia organizuje transport publiczny dla 41 gmin, a my co roku dorzucamy na ten cel prawie 100 mln zł. Życie w takiej aglomeracji, jedynej w Polsce, oznacza plusy i minusy. To specyfika tego regionu, który tworzą miasta ściśle ze sobą sąsiadujące. Osoby spoza regionu często nie odróżniają, że z jednego miasta wjeżdżają do drugiego
W statystykach Katowice się wyludniają, choć w ciągu ostatnich kilkunastu lat zbudowano ogromne osiedla mieszkaniowe.
To jest właśnie statystyka. Na wielu nowych osiedlach mieszkańcy są wciąż zameldowani pod „starymi” adresami. Chciałbym znaleźć odpowiedź, dlaczego tak się dzieje. Nie wszyscy kupują mieszkania „pod inwestycję”, czyli na wynajem. Jest obowiązek meldunkowy, ale nie ma sankcji za brak zameldowania. Trzeba zmienić prawo, ale też wiem, że to poważne wyzwanie, któremu musimy podołać. W przeszłości rozliczano mieszkańca częściowo od miejsca zamieszkania, a częściowo od miejsca pracy. Gdybyśmy wrócili do tego rozwiązania byłoby sprawiedliwie i uczciwie. Mamy nadwyżkę miejsc pracy w stosunku do ilości osób czynnych zawodowo i jeden z najniższych w Polsce poziomów bezrobocia.
Widzi pan i wracamy do punktu wyjścia – Katowice stawiają na inwestorów, oni tworzą miejsca pracy, a miasto z tego ma w sumie niewielki zysk. Tylko koszty.
W samych Katowicach mimo tych 296 tys. mieszkańców mamy dodatkowo 60 tys. studentów. Jak podliczymy wszystkich, którzy tu faktycznie mieszkają, to okaże się, że w Katowicach mieszka 350–400 tys. ludzi. Dziennie przyjeżdża do Katowic, do pracy, ponad 100 tys. osób i spędzają tu więcej czasu niż u siebie w domu. Dziennie ponad 70 tys. aut wjeżdża do Katowic i nie są to ci, którzy przez miasto przejeżdżają. Pamiętajmy też, że inwestorzy oznaczają podatek od nieruchomości, często CIT.
I ogromnym problemem stały się korki.
Dziś zachodnia Europa odwraca się od aut, a my kupujemy je na potęgę i musimy dojrzeć do tego, by zacząć z tego rezygnować, bo to droga donikąd. Wprowadziłem w centrum ograniczenia 30 km/h, by pokazać, że miasto nie należy tylko do samochodów – ale także pieszych i rowerzystów. Dla popularyzacji transportu publicznego budujemy warte 200 mln zł cztery centra przesiadkowe, kupujemy nowe autobusy.
Ale nie budujecie buspasów, które dają komunikacji publicznej fory na zakorkowanej drodze. Bez tego nie ma szansy przekonać ludzi, by wysiedli z wygodnych aut. Proszę zobaczyć, jak to działa w Krakowie czy Warszawie.
Kraków ma też część centralną zamkniętą dla ruchu samochodów. Ma ograniczenia dla aut. Warto iść tą drogą. A więc wyłączyć z ruchu centrum miasta i to zadziała. Ale żeby to zrobić, potrzebuję centrów przesiadkowych, które budujemy. U nas nie da się w tych newralgicznych miejscach zrobić buspasów – robiliśmy analizy. Chodzi np. o Mikołowską, na której buspas można zrobić tam, gdzie nie jest potrzebny. A dalej, gdzie by się przydał, są kamienice, gęsta zabudowa. Kiedyś miast nie planowano niestety z myślą o tym, że buspasy mogą być potrzebne. Ilość aut jest stała i jeśli przerzucimy to na drogę alternatywną, to korek pojawi się ten sam, ale w innym miejscu.
W dzielnicach powstały osiedla na kilkadziesiąt tysięcy ludzi; na drogach, które są sprzed 50 lat!
Wiemy o tym. W Panewnikach, które trzeba odblokować, będzie przedłużenie Bocheńskiego do Kijowskiej.
Co zaproponuje pan na kolejne pięć lat?
Na decyzje o moim kandydowaniu przyjdzie jeszcze czas. Na razie skupiam się na zrealizowaniu tego, co obiecałem mieszkańcom. Cztery lata to z jednej strony okres, w którym można wiele zrobić, ale z drugiej strony niewystarczający na realizację potężnych inwestycji.
Na przykład stadionu GKS.
Każdy kto wie, jak wygląda proces inwestycyjny, wie, że obiekt nie powstanie w ciągu czterech lat. Bardzo czasochłonne są kwestie, których mieszkańcy nie widzą – wybór lokalizacji, analiza gruntów, projektowanie. Dopiero jak coś wychodzi z ziemi ludzie widzą, że coś się dzieje. A w Katowicach do wiosny 2021 r. powstanie cały kompleks – boisko, hala dla siatkarzy i boiska treningowe. Chcę cały sport, jaki uprawia się w mieście, tu skupić – nie tylko piłkę nożną, ale siatkówkę, tenis, szachy. W Katowicach mamy 200 klubów sportowych. Na tym kompleksie powstanie sześć boisk, w tym jedno kryte. W ten sposób odciążymy boiska z dzielnic, które są zajmowane na sport profesjonalny czy klubowy i zostawimy je osobom, które uprawiają sport amatorski. Stadion będzie kosztować na pewno ponad 100 mln zł, uznałem więc, że nie możemy wpychać go w przestrzeń niewidoczną, ale trzeba go wyeksponować. Trochę czasu zajęło nam wyszukanie takiego miejsca. NOSPR też nie budowaliśmy na peryferiach i dziś jest naszą wizytówką.