W czerwcu w 1989 roku, gdy Peerel był już tylko przegniłą wydmuszką i chylił się ku upadkowi, ponad 37 procent wyborców nie poszło do urn. Głosowanie w wyborach nie było aktem wielkiej odwagi, ale ponad jedna trzecia Polaków wolała poczekać, aż ktoś, jakiś wódz na białym koniu, zdecyduje za nich i za nich urządzi tę Polskę ich marzeń. Niewielu wówczas chciało już, aby ludowa Polska, jak to określiła Maria Dąbrowska, ten „fantom, który gdy Rosja gwizdnie, to sam się posłusznie zlikwiduje”, nadal trwała, ale niewiele więcej było takich, którzy mieli odwagę, wówczas już nie nazbyt wielką, przyłożyć do tego rękę. 14 lat później dane nam było podjąć jedną z najbardziej fundamentalnych decyzji w polskiej historii – opowiedzieć się za lub przeciw przystąpieniu Polski do Unii Europejskiej. Do referendalnych urn raczyło się pofatygować niespełna 59 procent obywateli.
Nie są to wielkości porażające. Frekwencję w wyborach samorządowych też notujemy kiepściutką. Od 1990 r. ani razu nie przekroczyła ona połowy uprawnionych do głosowania, a w 1994 r. wziął w nich udział ledwie co trzeci wyborca. Od tego czasu uczestnictwo w wyborach samorządowych powoli rośnie, w 2014 roku frekwencja wyniosła 47 procent, ale to słabe pocieszenie.
Nie cenimy sobie własnego głosu. Można to jeszcze zrozumieć, gdy chodzi o elekcję parlamentarną, ale wybór najbliższych nam ludzi, decydujących o najbliższym nam otoczeniu? Grzech zaniechania w tej sprawie wydaje mi się grzechem śmiertelnym, a na pewno niewybaczalnym.
Nie sądzę jednak, aby lekarstwem na ten stan rzeczy było, jak robi to obecnie rządząca ekipa, ograniczanie demokracji. Że tego nie ma? Jest, czego dowód dał poseł Stanisław Piotrowicz, osławiony prokurator stanu wojennego, który grzmiał ostatnio na spotkaniach ze zwolennikami PiS w terenie, że dziennikarze nie reprezentują „polskiej racji stanu”, że są pytania, których dziennikarze zadawać nie mogą, że żurnaliści „napastują” szacownych przedstawicieli władzy. Ręce opadają. Następnym krokiem będzie teza o konieczności budowy „konstruktywnej opozycji”, bo to przecież ona przede wszystkim nie powinna zadawać jątrzących pytań. Przypomina to epokę Jaruzelskiego? I owszem, nie tylko to…
Ale do meritum. Lekarstwem na znikome przywiązanie Polaków do demokracji nie jest jej ograniczanie, ale zwiększanie uczestnictwa Polaków w rządzeniu. Łamanie przekonania, że nic ode mnie nie zależy, bo jeden głos na niczym nie waży. Otóż waży.