Najwidoczniej doświadczają tego również politycy, czego przykłady nie tak dawno dali Marek Kuchciński, marszałek Sejmu, oraz poseł Prawa i Sprawiedliwości Grzegorz Peczkis. Wyjechali z niegościnnej stolicy, z jej mediami oraz opozycją, znaleźli się w znanym sobie środowisku, i natychmiast się rozluźnili. Oddaleni od partyjnych pijarowców zaczęli mówić to, co naprawdę myślą.
Urodzony w Przemyślu Marek Kuchciński, spotkał się z mieszkańcami niedalekiego Janowa Lubelskiego. Chwalebne, politycy powinni się spotykać ze „zwykłymi obywatelami”, co jednak nie znaczy, że powinni im mówić głupstwa. Raczej powinni słuchać. A Kuchciński, formalnie druga osoba w państwie, owszem głupstwa mówił. „My odbudowujemy dom, Polskę, w którym mieszka 38 milionów ludzi, prawda, a więc nie możemy odgrzybić, odszczurzyć, prawda, zastosować środków chemicznych, żeby raz dwa wyremontować”. Ostro. Umieszczenie w jednym zdaniu, prawda, takich pojęć jak „odszczurzanie” i „środki chemiczne”, może nieodpowiedzialnemu czytelnikowi nasuwać, prawda, skojarzenie np. z syryjską, prawda, Gutą. To przecież jednak niemożliwe, marszałek Kuchciński, który ma za sobą, prawda, kosztujące podatnika 60 tysięcy złotych szkolenie medialne, z pewnością doskonale, prawda, wie, co mówi. Choć może bliskość rodzinnych stron nieco osłabiła jego czujność i legendarną – jako marszałka Sejmu – koncyliacyjność. Nawiasem mówiąc, słowo „prawda” często wplatał do swoich przemówień Edward Gierek, towarzysz z prawdomówności niesłynący.
Sąsiedztwo domu osłabiło również czujność posła Peczkisa. Podczas pobytu w swoim rodzinnym Opolu pan poseł oświadczył, że 10 kwietnia 2010 roku w Smoleńsku „wymordowano znaczną część polskiej elity”. „Wymordowanie” oznacza działanie intencjonalne, czyli zdaniem posła w Smoleńsku doszło do zamachu. Poseł jest absolwentem Politechniki Śląskiej, doktorem nauk technicznych, był nawet adiunktem na tej uczelni. Naukowiec, którego powinna cechować precyzja wypowiedzi. Tymczasem poseł Peczkis orzekł, że raport Komisji Millera jest przedrukiem raportu Komisji Anodiny. A to łatwa do udowodnienia bzdura.
Polityk, gdy już wyjedzie „na prowincję” – zwłaszcza jeśli jest to jego swojska prowincja – uwalnia się od towarzyszącej mu na co dzień dyscypliny i ostrożności. Mówi, co mu ślina na język przyniesie, bo jest przecież z dala od „sceny krajowej”, gdzie mimo wszystko obowiązują pewne normy i wstrzemięźliwość. Były poseł SLD oraz wiceminister spraw wewnętrznych i administracji, Andrzej Brachmański, tłumaczył mi niedawno mechanizm, któremu podlegają politycy. Polega on na tym, że poseł żyje w ograniczonej przestrzeni zamykającej się między najważniejszymi budynkami stolicy – dzisiaj jest to trójkąt Nowogrodzka–Aleje Ujazdowskie–Wiejska – i nawet jeśli spotyka się ze „zwykłymi obywatelami”, to i tak myśli sobie: „Nic nie wiecie, na niczym się nie znacie, niczego nie rozumiecie. Ja mam więcej informacji, znam mechanizmy rządzące państwem, widzę całość”. Efekt? Myślenie, że na prowincji mam do czynienia z kmiotkami, którym mogę powiedzieć wszystko. A jak mogę, to mówię.
Tymczasem Polska jest większa niż obszar między Nowogrodzką (główna kwatera PiS), Alejami Ujazdowskimi (Rada Ministrów) i Wiejską (parlament). Większa nawet, gdy zrobić z tego czworobok i dołączyć Krakowskie Przedmieście (siedziba prezydenta RP). I czasem te prowincjonalne kmiotki miewają rację. Jak choćby mieszkańcy Bielska-Białej, którzy nie zgodzili się na odebranie rondu w swoim mieście imienia Ryszarda Dziopaka, twórcy Fabryki Samochodów Małolitrażowych. Dziopak był członkiem PZPR i wojewoda postanowił go zdekomunizować, ale władze samorządowe zaskarżyły jego decyzję w sądzie i wygrały. Bez wątpienia zasługi Dziopaka dla Bielska-Białej – i jednak unowocześniania Polski – są większe, niż jego przewiny wynikające z koloru partyjnej legitymacji.