Nie, na to, żeby pójść do domu i następnego dnia dobrze funkcjonować, a może nawet pobiegać czy pojeździć na rowerze. Wychowałem się w Sopocie i pamiętam najazdy turystów w latach 70. Wtedy atrakcją był wyjazd do Bułgarii czy Czechosłowacji. Albo właśnie do Sopotu. Jako młodzi ludzie wiedzieliśmy, że Monte Cassino czy plaża będą zatłoczone. Jak ktoś chciał iść się wykąpać, to najlepiej wieczorem. Z drugiej strony każdy z nas wiedział, że mamy z tego profity. Z wynajmu mieszkań, z turystyki. Dzisiaj też miasto ma konkretne pieniądze, blisko 32 mln zł rocznie. Dzięki temu może więcej wydawać na programy zdrowotne, na oświatę. To przemysł, który nie dymi, ale czasami lekko hałasuje.
Kto korzysta z tych profitów? Jaka jest dzisiaj struktura społeczna Sopotu? Liczba mieszkańców maleje, a miasto chyba mocno się postarzało.
Tak, z tym że problem demograficzny jest w całej Polsce. W wielu miastach wynika to z braku atrakcyjności miejsca. U nas jest odwrotnie, Sopot jest tak atrakcyjny, że wiele osób kupuje sobie drugie mieszkanie w Sopocie. Wysokie ceny nieruchomości to fakt. Dlatego budujemy dla młodych mieszkania komunalne, bo nie chcemy ich tracić. W ciągu ostatnich lat oddaliśmy ponad 240 mieszkań. Co ważne, nie trzeba mieszkać w Sopocie, żeby się o nie starać. Wystarczy, że ktoś mieszkał w Sopocie w ciągu ostatnich dziesięciu lat, np. podczas studiów. Priorytet w przydziale mieszkań mają wychowankowie naszego domu dziecka. Chcemy, żeby zostali w Sopocie.
Musimy też coraz bardziej patrzeć metropolitalnie, mimo że nasz rząd nie chce powołać metropolii w Trójmieście. Jako miasta mamy między sobą porozumienia, ale nie wszystko da się nimi załatwić. Jak w każdej metropolii musimy się z tym liczyć, że wiele osób dojeżdża do pracy. Do Sopotu więcej ludzi przyjeżdża do pracy, niż z niego wyjeżdża. To oznacza, że mamy więcej pracy niż mieszkańców. W Urzędzie Miasta w Sopocie najwięcej osób zatrudnionych jest z Gdańska.
Uda się wam tę tendencję odwrócić? Pozyskać mieszkańców?
Sopot jest jednym z miast, gdzie nie tylko jest najczystsze powietrze, ale i zarabia się najlepiej w Polsce, choć w porównaniu z Europą warunki wciąż są dużo gorsze. Dlatego Polacy wyjeżdżają. Z drugiej strony wciąż słabe jest zasilanie demografii Polski przez przyjezdnych. W Sopocie staramy się pomagać repatriantom ze Wschodu, zapraszamy ich do siebie. Niestety, rynek angielski czy niemiecki wciąż jest bardziej atrakcyjny, dlatego działania demograficzne trzeba podjąć w skali całego kraju. Sopot ani żadne inne miasto w Polsce samo się nie obroni.
To czynniki zewnętrzne. A lokalnie? Gdynia i Gdańsk mają duże rezerwy terenów, gdzie na obrzeżach mogą budować nowe osiedla z tańszymi mieszkaniami. Nie obawia się pan, że wciśnięty pomiędzy nie Sopot będzie zamieniał się w miasto apartamentów na wynajem?
Nie. Myślę, że wyhamowujemy tę tendencję, ale większy problem stanowi brak rąk do pracy. I nieważne, czy Gdańsk będzie mieć zerowy przyrost naturalny, Gdynia lekki plus, a Sopot lekki spadek – zaczyna nam brakować rąk do pracy. Żaden samorząd bez odpowiedniej polityki krajowej sobie nie poradzi. Musimy otworzyć się na Ukrainę, oni cały czas przyjeżdżają, a 70 proc. nie może uzyskać pozwolenia na pracę na czas nieokreślony.
Otwarcie się na Ukrainę pomoże demograficznie Sopotowi? Ukraińcy stworzą to miasto?
W całej swej historii Gdańsk, Sopot, ich bogactwo kulturowe i materialne, tworzyli ludzie różnych narodowości. Bądźmy tak jak w całej historii otwarci! To oczywiste, że idealnie byłoby dla Polski i dla Sopotu, gdyby wrócili wszyscy, którzy wcześniej wyjechali. Tylko wtedy musielibyśmy podnieść pensje trzykrotnie. Może nie pięciokrotnie – jak jest w Londynie, ale trzykrotnie na pewno. Tego nie zrobimy, bo dalej jest u nas pewien wyzysk na rynku pracy. Za to jest u nas bardzo dużo ludzi ze Wschodu, którzy tutaj studiują. Trzeba zatrzymać na stałe najzdolniejszych studentów z Ukrainy, Białorusi i oczywiście Polaków.
To już polityka krajowa.
Tak, tutaj mówimy o polityce państwa. My jako Sopot mamy świetne szkoły, będziemy budować nowy żłobek, mamy przedszkola dla wszystkich chętnych, jest praca, no i fajnie się żyje, a smog – jak raz do roku lekko przekroczymy normę, to i tak jest dużo. Nie żyjemy jednak na bezludnej wyspie, ani we Wrocławiu, ani w Trójmieście. Wszystko jest połączone.
Dlatego wspomina pan o polityce krajowej? W jakim stopniu powinien w niej uczestniczyć samorząd?
Jako samorządowcy, prezydenci miast mamy olbrzymie doświadczenie w zarządzaniu częścią państwa. Tak, częścią państwa, bo samorząd jest jego ważnym elementem. Nasz głos musi być słyszany. Na przykład jesteśmy odpowiedzialni za programy prozdrowotne. U nas od dawna jest stomatolog i pielęgniarki w szkołach. Nie było przerwy. Tak jak było za czasów poprzedniej epoki, tak jest i dalej. Tak samo programy szczepień czy badań profilaktycznych, dlatego jestem w stanie sobie wyobrazić, że inne programy też mogą zacząć obowiązywać. Ale o tym niech zdecydują sopoccy lekarze i radni, a nie władza centralna.
Razi mnie temperatura polskiej sceny politycznej. Jestem w stanie – i często to robię – usiąść z przedstawicielem rządu i rozmawiać z nim w komisji wspólnej, natomiast widzę, że w Sejmie już nie ma miejsca do rozmów. Większość parlamentarna nie chce i nie umie rozmawiać z opozycją. Druga rzecz – nie możemy ignorować faktu psucia struktury państwa czy powstającej cenzury.
Jako samorządy włożyliśmy olbrzymie pieniądze w budowę gimnazjów, w dostosowanie sieci szkół i to wszystko zostało właśnie zburzone. Budujemy od nowa, nie mamy wyjścia, ale trudno, żebyśmy nie oceniali tego negatywnie. I to jest postulat 90 proc. samorządowców, a chciałbym przypomnieć, że 70 proc. z nich jest bezpartyjnych.
Przynajmniej formalnie. A jakie jest wyjście z sytuacji? Jest szansa na konstruktywny dialog samorządów i rządu?
Muszę powiedzieć, że więcej jest działań między samorządami a rządem niż pomiędzy poszczególnymi grupami politycznymi. Tak, tutaj jest większy dialog. Pierwszą ustawą, którą zawetował prezydent, była ustawa o regionalnych izbach obrachunkowych, która praktycznie mogła doprowadzić do likwidacji niezależności samorządów w Polsce. Prezydent ją zawetował po interwencji samorządowców.
Do którego z sąsiadów jest panu bliżej? Wojciecha Szczurka, prezydenta Gdyni, który w wywiadzie dla „ŻR” podkreślił, że samorząd nie jest miejscem dla polityki krajowej, czy też Pawła Adamowicza, prezydenta Gdańska, miasta, które aktywnie włączyło się w krajowe polityczne spory?
Kilka razy zostaliśmy zweryfikowani przez mieszkańców naszych miast. I każdy z nas, startując, mówił o swoich poglądach. Mnie nazywają sołtysem, ale ja lubię to przezwisko, bo faktycznie lubię chodzić po mieście i osobiście wszystkiego doglądać.
Teraz nastąpi ponowna weryfikacja i zobaczymy, jak kto wypadnie. Prezydent Gdyni był bardziej zachowawczy, a prezydent Gdańska był zawsze bardziej zaangażowany politycznie. Ale żaden nic nie ukrywał. A ja nie ukrywam, że uważam, iż mamy obowiązek wykorzystać nasze doświadczenie nie tylko na arenie lokalnej.
Wspomniał pan o weryfikacji przez mieszkańców. Podda się jej pan po raz kolejny?
Proszę mi dać jeszcze trochę czasu na decyzję. Mamy teraz dużo pracy i na tym się koncentrujemy.