Najpierw kosztowne hobby, potem biznes

Państwo nam nie pomaga – mówi Roman Grad, prezes Stowarzyszenia Promocji Winnic i Produktów Regionalnych w Zielonej Górze.

Publikacja: 31.08.2017 21:00

Najpierw kosztowne hobby, potem biznes

Foto: materiały prasowe

Rz: Czy ten rok był dobry dla polskich winiarzy?

Roman Grad: Niestety, spóźniająca się i zimna wiosna uniemożliwiła nam skuteczną ochronę winnic przed chorobami grzybowymi. Lato mamy zmienne, teraz pozostaje nadzieja na ciepłą i słoneczną jesień. Ale na winnicach zielonogórskich sytuacja nie wygląda źle. Owoców jest dużo, trzeba je nawet redukować. Szlachetne odmiany, takie jak Riesling czy Traminer w nieznacznym stopniu zostały porażone mączniakiem, ale owoców jest dużo i sądzę, że zbiory w tym roku będą zadowalające.

Czy Polacy uwierzyli w to, że polskie wina są naprawdę dobre?

Sądzę, że tak. Kiedy winnice zwiedzają turyści zainteresowani naszą pasją, dość często zdumieni są dobrą jakością polskiego wina i tak jak my podzielają nadzieję, że szerzej wejdzie na rynek. Rządzi tym jednak określone prawo, na które nie mamy wpływu, ale chcę wierzyć, że polskie winiarstwo ma dobre perspektywy.

Mamy w takim razie szanse na enoturystykę z prawdziwego zdarzenia?

Od kilku lat rzeczywiście „zaczyna się dziać”. Byłem w wielu winnicach, ostatnio na Roztoczu i jestem mile zaskoczony pasją gospodarzy i zainteresowaniem turystów. To jeden z segmentów turystyki, którym zainteresowanie rośnie z roku na rok. Widzimy to po organizowanych przez nas od czterech lat akcjach winobusów objeżdżających nasze winnice. W ubiegłym roku mieliśmy trzy takie pojazdy, w tym roku już cztery. Rok temu zabrakło biletów i nie byliśmy w stanie przyjąć wszystkich chętnych. W tej chwili mamy już stronę internetową, gdzie można kupić bilet na takie zwiedzanie. Zainteresowaniem cieszy się obchodzone od 1864 roku Zielonogórskie Święto Winobrania, które w tym roku potrwa od 2 do 10 września. Rośnie liczba winnic, które będą prowadzić sprzedaż w miasteczku winiarskim podczas święta. W ubiegłym roku wokół ratusza było 15 domków winiarzy, w których prezentowali i sprzedawali swoje wina, w tym roku będzie ich 28.

Jest również inicjatywa Lubuski Szlak Wina i Miodu, wiem, że winnica Julia na tym szlaku się znajduje. Czy to działa?

Na tym szlaku znajdują się winnice, pasieki, muzea – jak chociażby Muzeum Ziemi Lubuskiej z tematyczną ekspozycją, hotele przy których nierzadko znajdują się winnice. To wszystko są przystanki na tym szlaku. Jednym z nich jest nasza winnica Julia znajdująca się w Zielonej Górze, gdzie dodatkowymi atrakcjami są: park miniatur dawnych obiektów winiarskich, ogród zielarski i pasieka.

Kto przyjeżdża winobusami?

Są to najczęściej zorganizowane grupy wycieczkowe, ale i sami zielonogórzanie, którzy ze zdumieniem zobaczyli, że tu pod ich okiem w promieniu kilku, kilkunastu kilometrów znajdują się winnice, obiekty turystyczne, o czym wcześniej nie mieli pojęcia. Paradoksalnie dowiadują się o nich najczęściej od gości z Polski, którzy przyjechali do Zielonej Góry. Zazwyczaj dziwią się, że czekają na nich tak starannie przygotowane atrakcje. Rosną też umiejętności samych winiarzy, którzy potrafią nie tylko wyprodukować dobre trunki, ale także zainteresować gości tym, co robią.

Turystyczny kalendarz dla polskich winnic jest wypełniony przez cały rok. Jakie atrakcje oferujecie po samym winobraniu?

W październiku czeka nas Święto Młodego Zielonogórskiego Wina. Takie Beaujolais Nouveau w polskim wydaniu. Można wtedy sprawdzić, jak rokuje dany rocznik, jaki ma aromat. Potem zaplanowaliśmy Bale Winiarza, na wiosnę otworzymy beczki i spróbujemy młodego wina. Potem zaczną się majówki i Dni Otwartych Winnic. Ustalamy wtedy sobie weekendy, kiedy udostępniamy swoje winnice na zwiedzanie. Odwiedzający nas mogą porozmawiać z winiarzami, kupić sadzonki, uczestniczyć w spotkaniach edukacyjnych. Uczymy wtedy, między innymi, ochrony winorośli, prowadzenia winnic i produkcji wina. Jest coraz więcej chętnych na takie atrakcje. W kolejne weekendy można się zapoznać z następnymi etapami uprawy i produkcji.

Na kim wzorują się polscy winiarze? Na Francuzach, Włochach, Hiszpanach?

Enoturystyka wzięła swoje początki w latach 20. XIX wieku na terenie Niemiec, kiedy winiarze mieli nadprodukcję i otworzyli winnice na wizyty turystów. Tak było także w Zielonej Górze w okresie międzywojennym, a na rekreację i próbowanie lokalnych win przyjeżdżali tutaj berlińczycy. Ale rzeczywiście polscy winiarze wzorują się trochę na kolegach z innych krajów, a ich umiejętności wynikają często z odwiedzin innych europejskich winnic. Z ich właścicielami często mamy wspólne projekty, w tym również turystyczne, edukacyjne i dotyczące uregulowań prawnych związanych z produkcją wina.

Polskie wina od jakiegoś czasu są na pokładach LOT i widziałam, że cudzoziemcy chętnie ich próbują. Czy widzi pan możliwość eksportu naszych win?

Na to jest zbyt wcześnie. Zarejestrowana produkcja win w Polsce odbywa się na obszarze około 300 hektarów, czyli powierzchni jednej winnicy w krajach tradycyjnie żyjących z winiarstwa. W tej sytuacji z trudem jesteśmy w stanie zaspokoić apetyty naszych rodaków i odwiedzających Polskę turystów. Trudno mówić więc o eksporcie, skoro wina jest zbyt mało. Czesi mają winnice o powierzchni 20-krotnie większej od naszych, sami wypijają to, co wyprodukują i kupują jeszcze trunek w sąsiednich krajach. Pomimo że statystyczny Polak wypija 10–15 razy mniej wina rocznie niż mieszkaniec krajów europejskich, ilość naszego wina jest niewystarczająca. Moglibyśmy go sprzedać o wiele więcej.

Da się żyć z produkcji wina w Polsce?

To, że sprzedajemy polskie wina nie znaczy, że z tego żyjemy. Proces zakładania profesjonalnej winnicy jest długi i kosztowny. Wiadomo, że zysku można oczekiwać dopiero po latach. Samo założenie winnicy, nie licząc zakupu ziemi, to wydatek ok. 80–100 tys. złotych na każdy hektar. To koszt sadzonek, budowy rusztowań, przygotowanie gleby. Później przez trzy lata trzeba plantację utrzymywać. Dopiero po tym czasie zbieramy pierwsze winogrona, po kolejnym mamy pierwsze wino. Czyli pierwsze pieniądze ze sprzedaży wina widzimy po 4 latach. Sama uprawa winorośli jest działalnością rolniczą, jak każda inna, a po zbiorze owoców zaczyna się działalność nowa – produkcja spożywcza. Czyli oprócz maszyn do upraw potrzebny jest jeszcze sprzęt do przetwórstwa, a to znów niemałe środki finansowe. W efekcie pierwszy zysk, już nieobciążony kredytami, pojawia się po 10–15 latach. Krótko mówiąc winiarstwo w Polsce nie jest biznesem dla tych, którzy go założyli, ale dla tych, którzy będą przejmować pałeczkę w tej produkcji. Dokładnie tak samo, jak dzieje się to w Europie czy na świecie.

Czyli początek, to kosztowne hobby, które może przekształcić się w biznes po dużych inwestycjach?

Rzeczywiście tak jest. W Unii Europejskiej istnieje system pomocy finansowej dla winiarzy, którzy mogą korzystać z różnych instrumentów, są także dotacje na prace badawcze. W Polsce takich mechanizmów nie ma i radzimy sobie sami. Nie pomaga też państwo w polityce gospodarowania gruntami. 90 proc. polskich winiarzy to nie rolnicy, którzy mają swoją ziemię, ale ludzie prowadzący zupełnie inną działalność – lekarze, urzędnicy, prawnicy, którzy kupili ziemię, założyli winnicę i potraktowali to jako hobby, a w pewnym momencie przekształcili ją w biznes. Teraz państwo zaostrzyło warunki sprzedaży ziemi. Nie mogą już jej kupić osoby, które nie są rolnikami bądź nie pochodzą z danej gminy. A terenów na winnice jest coraz mniej. Tam, gdzie znajdowały się one przed wojną, są już zajęte przez osiedla i zakłady przemysłowe. Również przepisy fiskalne w Polsce są znacznie mniej korzystne niż w innych krajach UE. W większości krajów Unii Europejskiej nie ma akcyzy i wysokiego VAT na wino, najczęściej jest to „produkt spożywczy”. Nie ma tam obostrzeń w postaci ustawy o wychowaniu w trzeźwości ograniczającej reklamę i sprzedaż wina. Polski winiarz ma „pod górkę” nie tylko dlatego, że krzewy najlepiej rosną na zboczach, ale i z powodu określonego stosunku państwa do tej branży.

Rz: Czy ten rok był dobry dla polskich winiarzy?

Roman Grad: Niestety, spóźniająca się i zimna wiosna uniemożliwiła nam skuteczną ochronę winnic przed chorobami grzybowymi. Lato mamy zmienne, teraz pozostaje nadzieja na ciepłą i słoneczną jesień. Ale na winnicach zielonogórskich sytuacja nie wygląda źle. Owoców jest dużo, trzeba je nawet redukować. Szlachetne odmiany, takie jak Riesling czy Traminer w nieznacznym stopniu zostały porażone mączniakiem, ale owoców jest dużo i sądzę, że zbiory w tym roku będą zadowalające.

Pozostało 93% artykułu

Ten artykuł przeczytasz z aktywną subskrypcją rp.pl

Zyskaj dostęp do ekskluzywnych treści najbardziej opiniotwórczego medium w Polsce

Na bieżąco o tym, co ważne w kraju i na świecie. Rzetelne informacje, różne perspektywy, komentarze i opinie. Artykuły z Rzeczpospolitej i wydania magazynowego Plus Minus.

Archiwum
Znaleźć sposób na nierówną walkę z korkami
Archiwum
W Kujawsko-Pomorskiem uczą się od gwiazd Doliny Krzemowej
Archiwum
O finansach samorządów na Europejskim Kongresie Samorządów
Archiwum
Pod hasłem #LubuskieChallenge – Łączy nas przyszłość
Archiwum
Nie można zapominać o ogrodach, bo dzięki nim żyje się lepiej