Rz: Urodził się pan we Wrocławiu w 1948 roku i od tamtego czasu wciąż tam mieszka. Jak miasto zmieniało się na przestrzeni lat?
Wiesław Saniewski: Bardzo. Moi rodzice przyjechali do Wrocławia z zachodniego Podlasia rok przed moim narodzeniem. Kiedy się w nim osiedlali, mieli do wyboru różne lokalizacje – także piękne wille na Sępolnie czy Biskupinie, ale bali się tam zamieszkać. Wybrali Stare Miasto, bo tu czuli się bezpieczniej. Mieszkało tu niesłychanie zróżnicowane towarzystwo – począwszy od profesorów pobliskiego uniwersytetu poprzez uciekinierów AK-owców, którzy tu się schowali, a skończywszy na autochtonach i bandziorach. Ulica Kiełbaśnicza, Garbary, Grodzka, dawniej Studencka – dzisiaj Odrzańska – to kwartał mojego ówczesnego życia. Z jednej strony te ulice tworzyły klimat niezwykły, ale z drugiej – także groźny – gruzy i pustostany skrywały wiele tajemnic – był to trochę polski Dziki Zachód. Tu właśnie, na Starówce, wychowywałem się. Dziś jest jedną z najładniejszych w Polsce, ale wtedy była jeszcze pełna gruzów. Do tego dochodziła bardzo ciekawa ludzka mieszanka – wszyscy otwarci na przyszłość, pełni marzeń.
Czy odczuwalna była kulturowa różnorodność?
Tak, nawet dla takiego dzieciaka, jakim wówczas byłem. Grałem w piłkę nożną w drużynie podwórkowej, która była jedną z najlepszych, jeśli nie najlepszą w całym Wrocławiu. Jej trzon był bardzo ekumeniczny: autochton – protestant, Rysiek spod Lwowa – prawosławny, Wowka – Żyd, i ja – syn rodziców z Podlasia. Czterech różnych chłopaków z różnych regionów i różnych religii. Jako mali chłopcy wydobywaliśmy z gruzów różne figurki miśnieńskie i najlepszy był ten spośród nas, który najwięcej tych figurek potrafił z procy rozwalić. Albo też srebrne monety, które znajdowaliśmy w gruzach i sprzedawaliśmy po dwa złote jakimś cwaniakom. A wszyscy przy tym garnęli się, by służyć do mszy w kościele garnizonowym pod wezwaniem św. Elżbiety – bez względu na wyznanie. Wszyscy chcieli oglądać Wrocław z wysokości stu metrów albo wchodzić na wieżę i dzwonić w tym tajemniczym kościele. I choć był katolicki – łączył chłopaków różnych wyznań.
Ale tak w ogóle dominowała kultura lwowska – wiele było lwowskich restauracyjek, krążyły lwowskie dowcipy. Pamiętam też moich profesorów, którzy przyjechali z tego miasta i wykładali na uczelniach. Niemal cała Nożownicza była przez nich zajęta, a okna mojego domu wychodziły na tę właśnie ulicę. I wszyscy fantastycznie się ze sobą czuli.