Rz: Kiedy odkrył pan dla teatru podlubelską wieś Gardzienice, zaczynaliście w zrujnowanych pomieszczeniach, po których biegały szczury i hulał wiatr. Ośrodek w Gardzienicach kojarzył się z pewną surowością, teraz mieścicie się niemal w pałacu. A z pałacem nigdy się nie kojarzyliście…
Włodzimierz Staniewski: Wyczuwam w tej sugestii sporą nutę sarkazmu. Z pewnością śledząc naszą historię, zauważył pan, że w obiektach, w których pracowaliśmy, należało powywieszać tabliczki „przebywanie w tym miejscu zagraża życiu lub zdrowiu”. Wszystkie zagraniczne tournée były dla zespołu jak wyjazdy sanatoryjne. W 2007 r., po 30 latach działalności, doszedłem do wniosku, że nie mamy żadnych perspektyw na dalsze funkcjonowanie i ogłosiliśmy pierwszy exodus.
Sprawa odbiła się sporym echem…
Ja, Mariusz Gołaj, Tomasz Rodowicz wyrośliśmy na etosie niezłomności, ale była już duża konstelacja ludzi, którzy chcieli tzw. normalności, wielu z nas miało dzieci, ile więc można było trawić energii na bezpieczeństwo i higienę pracy… Pamiętam na przykład dramatyczne tygodniowe rozmowy z Igą Rodowicz, kiedy odchodziła do „normalnego życia”, do pracy na Uniwersytecie Warszawskim.
W 1997 r. Tomek mówił do kamery telewizyjnej: „Gdyby ktoś by mi powiedział 20 lat temu, że spędzę na tym wygnaniu tyle czasu, tobym go wyśmiał”. Potem poszedł swoją drogą, do miasta.