Reklama
Rozwiń

Bieganie wokół fortepianu

Adam Łopatko, szkoleniowiec pierwszoligowego Stomilu Olsztyn, opowiada o swojej trenerskiej drodze, radzeniu sobie z krytyką i o tym, dlaczego jedną z jego pasji jest budownictwo.

Publikacja: 12.04.2017 22:00

Adam Łopatko pierwszy raz, tymczasowo, trenerem Stomilu został w 2013 r. Teraz prowadzi drużynę od m

Adam Łopatko pierwszy raz, tymczasowo, trenerem Stomilu został w 2013 r. Teraz prowadzi drużynę od maja 2016 r.

Foto: materiały prasowe

Rz: Kiedyś powiedział pan, że wzorem jest dla pana Juergen Klopp. Niemiec, kiedy trenował Borussię Dortmund, jej styl nazwał „heavy metalem”. A jaki jest styl dzisiejszego Stomilu?

Adam Łopatko: Jeszcze nie są to najpiękniejsze i najrówniejsze melodie, ale pojawiają się już bardzo przyzwoite takty. Nasza gra zaczyna nabierać kształtu, są nawet momenty, kiedy jestem zdumiony, że chłopaki potrafią tak grać, biorąc pod uwagę to, w jakich warunkach trenują. Bo tak naprawdę uczymy się grać na fortepianie, biegając wokół fortepianu. Ale dyrygent przy linii i tak szaleje. To bierze się z mojej osobowości. Nie usiedzę na ławce, muszę mieć ciągły kontakt z zespołem, muszę żyć. Nasz cel jest jasny: trzeba jak najszybciej zapewnić sobie utrzymanie (Stomil zajmuje 12. miejsce, ale startował z trzema ujemnymi punktami za bałagan w finansach – red.). Początek rundy mamy dobry, szczególnie cieszę się, że poprawiliśmy nieco grę na wyjazdach. A gwarantuję, że to najtańszy zespół w lidze.

Po ostatnich informacjach o nowych sponsorach w szatni jest już mniej dyskusji o braku pieniędzy?

Założyliśmy sobie, że nie narzekamy. Jak jedziemy na trening do Łukty, gdzie boisko jest jakie jest, to jedziemy. Bo po prostu nie mamy na to wpływu. Wolimy skupiać się na tym, na co mamy wpływ i na pewno jest to postawa na boisku. Uczulamy zawodników, że będą momenty lepsze i gorsze, że płynności finansowej wcale nie musi być z dnia na dzień, bo pojawienie się sponsora nie spowoduje, że nagle dziura w finansach zostanie zasypana, bo jest dość głęboka. Mnie też jest ciężko. Żona mówi: „Po co ty tam pracujesz, przecież nie masz z tego prawie nic, tylko nerwy zszarpane”. Ale ja patrzę na to w ten sposób, że nawet jak podjąłem się czegoś za przysłowiowe 100 zł, robię to tak samo jakby płacili milion. Nikt mi nie kazał trenować tego zespołu, ja po prostu chciałem tu pracować.

Pamięta pan, kiedy pierwszy raz w życiu był na Stomilu?

Miałem 12 lat, to była jeszcze II liga, graliśmy z Cracovią. Kwiecień, dlatego przyjechaliśmy z chłopakami z Dobrego Miasta w krótkich spodenkach. No i w przerwie spadł śnieg… Taki był mój pierwszy prawdziwy kontakt z piłką, bo wcześniej bardziej interesowałem się motoryzacją, lubiłem babrać się w smarach. Pamiętam, że na mecze jeździłem m.in. z Łukaszem Kadziewiczem (były reprezentacyjny siatkarz – red.), który był moim sąsiadem z tej samej klatki, razem malowaliśmy sobie nawet twarze przed kibicowaniem. I jeżdżąc na Stomil złapałem bakcyla, aż w końcu zapisałem się do klubu w Dobrym Mieście. Dość późno, bo miałem już 13 lat. Ale nie miałem talentu. Był za to mocny charakter.

Kiedy pojawiły się myśli o trenerce?

Byłem na meczu, podczas którego Stomil przyklepał awans do ekstraklasy. Skończył się, bramy stadionu zostały już uchylone, z bliska patrzyłem, jak podrzucają do góry trenera Bogusława Kaczmarka. I chyba wtedy zaświtała mi myśl, że to byłoby coś wspaniałego zostać w tym klubie trenerem. Papiery zrobiłem, mając 19 lat. Prowadziłem wtedy chłopaków o trzy lata młodszych. Zawsze tak było, że kiedy wchodziłem do szatni, różnica wieku między mną a zawodnikami była niewielka. Teraz też tak jest. Ale moje marzenie o Stomilu się spełniło. Co ciekawe, pracuję dziś z Andrzejem Biedrzyckim, od którego kiedyś brałem autografy. Dlatego warto mieć pasję i iść przed siebie.

Kiedy w 2013 r. po raz pierwszy tymczasowo obejmował pan drużynę po zwolnieniu Zbigniewa Kaczmarka, lokalny portal dwadozera.pl napisał: „Przy pierwszym kontakcie – odrzuca. Zarozumiałością i przemądrzałością. A później wady zmieniają się w zalety i daje się polubić”. To jak to z panem jest?

Trzeba mieć cywilną odwagę i czasami pewne rzeczy mówić wprost. Ja tak mam. Wiem, że nie mam najłatwiejszego charakteru, ale dla mnie najważniejsze są relacje z zawodnikami. I chyba są nie najgorsze, w drużynie nie ma terroru.

Wtedy pana nominacja była jednak mocno krytykowana.

Pamiętam, jak ówczesny prezes mówi do mnie: „Dzieciaku, ty wygraj chociaż jeden mecz”. A my od razu wygraliśmy u siebie 3:1 z Flotą Świnoujście. A krytyka? Kto krytykuje? Kilkoro niezadowolonych rodziców, z których dziećmi pracowałem i którym się nie powiodło. Trzeba było je odstawić, bo były za słabe. Nie przeszkadza mi też, jak ktoś nazywa mnie nauczycielem wuefu, bo nim jestem, prowadzę klasę sportową w gimnazjum. Pracuję w szkole, bo dzięki temu nie narzekam, że w klubie nie ma pieniędzy. To wszystko jest typowym ludzkim gadaniem. Nie powiedzą, że Łopatko jest pijakiem, złodziejem lub że ma kochanki na boku, bo tak nie jest. No więc trzeba znaleźć coś innego.

Kiedy w maju 2016 r. drugi raz został pan pierwszy trenerem – po tym jak klub rozwiązał umowę z Mirosławem Jabłońskim – skóra była już grubsza?

Kiedy rozmawiam z pracownikami klubu narzekającymi, że im nie płacą, mówię z przekąsem: „Słuchajcie, ja jestem słaby, dlatego pracuję w Stomilu. Bo nikt mnie nie chce do innego klubu. Ale jeżeli wy jesteście dobrymi pracownikami, to każdy was weźmie”. Oczywiście mówię to z ironią. Dostałem szansę pracy, bo jestem stąd, bo znam środowisko, na pewno miało znaczenie również to, że mniej kosztowałem. A ludzkie gadanie naprawdę mnie nie interesuje. Kiedy wstaję rano, mogę spojrzeć w lustro i z czystym sumieniem iść do roboty. A jestem pracoholikiem.

Oprócz pracy w klubie i szkole, jest pan też prezesem DKS Dobre Miasto…

Działam tam z sentymentu. Nie wiem, jak potoczyłyby się moje losy, gdyby nie piłka. To był czas dorastania, dokonywania różnych wyborów na zasadzie: pójść z kolegami na wino, spróbować narkotyków, bo te już się pojawiały, czy robić coś innego. I ja wolałem pójść na boisko. Pracujący wtedy w Dobrym Mieście trener Zbigniew Kieżun prowadził treningi i ja swoim rowerkiem, takim składaczkiem, przyjeżdżałem popatrzeć. Mam nawet jeszcze notatki. Nie są jakoś bardzo pożółkłe, chociaż minęło tyle lat. Dziś pomagam w klubie, ponieważ mi na tym zależy, bo nie ma co ukrywać, był on już na krawędzi upadku. Piłka jest naprawdę moją pasją, sam często mówię, że nie wiem, kiedy jestem jeszcze w pracy, a kiedy odpoczywam. Ale muszę przyznać, że mam w życiu dwie pasje. Tą drugą jest budownictwo. Dlatego jak jestem już trochę zmęczony piłką, idę na budowę, żeby trochę sobie pomurować. Mówię uczciwie. I nie jest to żaden wstyd. Mój ojciec ma firmę budowlaną. Obie pasje są bardzo od siebie oddalone, ale pomaga mi to. Z obu mam też pieniądze, chociaż ze Stomilu dziś na pewno mniejsze.

Gdyby miał pan wymienić po jednej ważnej rzeczy, którą wyniósł ze współpracy z trenerami Kieżunem, Kaczmarkiem i Jabłońskim, co by to było?

Od trenera Kieżuna na pewno nauczyłem się, że w treningu wszystko musi być poukładane: kiedy pracujemy nad wytrzymałością, kiedy nad techniką itd. O trenerze Kaczmarku zawsze mówię, że to romantyk futbolu: chciał grać w ataku pozycyjnym, długo utrzymywać się przy piłce. Poza tym to on dał mi szansę pracy jako asystentowi. Wyciągnął do mnie rękę, bo kiedy za ścianą zwolnili mnie ze związku (Stomil i Warmińsko-Mazurski ZPN mieszczą się w jednym budynku – red.), to praktycznie w tym samym dniu dostałem pracę w klubie. A trener Jabłoński to psycholog. Potrafił kapitalnie zdjąć presję z zawodników. Mnóstwo niuansów, na które jako młody trener nie zwróciłbym uwagi. Przykład: mecz u siebie, bardzo istotny, a trener wchodzi do szatni i mówi: „Ale panowie, ten mecz? Najważniejszy jest ten za tydzień z GKS-em Katowice”. Presja od razu zeszła z zawodników, bo została odciągnięta na następne spotkanie. Świetnie zagranie. Siedząc w szatni tak naprawdę zastanawiałem się, o co chodzi. To ten mecz jest nieważny? A on był bardzo ważny. I wygraliśmy.

Kiedy klub rozstawał się z trenerem Jabłońskim, dla wielu było to zaskoczenie. A jak pan to odebrał?

Obowiązkiem asystenta jest przejęcie zespołu. Oczywiście mogłem odmówić, spakować się i pójść sobie, ale miałem przekonanie, że sprostam zadaniu. Zanim jednak podjąłem decyzję, były rozmowy z prezesem, gdyż nie wyobrażałem sobie, że jeśli w ostatnich kolejkach utrzymam klub w lidze, to będą później rozmawiać z kimś innym.

Jakie relacje łączyły pana z trenerem Jabłońskim? Teraz styl gry Stomilu jest inny. To wiele mówi.

Nie chcę oceniać jego pracy, bo przez dwa lata sporo się od niego nauczyłem. Ale prawda jest taka, że moje spojrzenie na grę było inne niż jego. Postawiłem też na zawodników, którzy w mojej opinii cierpieli na ławce. Gramy inaczej, bo kibice przychodzą jednak na widowisko. Nasz stadion wygląda jak wygląda, a jakby jeszcze aktorzy marnie grali? Rozmawiałem z kolegą, który nie był na Stomilu od czasów ekstraklasy i powiedział: „Kurczę, no fajnie się to ogląda”. Chyba o to chodzi, żeby kibice mogli rozmawiać w tygodniu, jak dobrze zagrał Stomil.

Archiwum
Znaleźć sposób na nierówną walkę z korkami
Archiwum
W Kujawsko-Pomorskiem uczą się od gwiazd Doliny Krzemowej
Archiwum
O finansach samorządów na Europejskim Kongresie Samorządów
Archiwum
Pod hasłem #LubuskieChallenge – Łączy nas przyszłość
Materiał Promocyjny
Najlepszy program księgowy dla biura rachunkowego
Archiwum
Nie można zapominać o ogrodach, bo dzięki nim żyje się lepiej
Materiał Promocyjny
„Nowy finansowy ja” w nowym roku