Doba jest za krótka

Marzy mi się, by upowszechniona została praktyka zdobywania przez sportowców dodatkowych kwalifikacji – mówi Monika Stachowska, była reprezentantka Polski w piłce ręcznej, zawodniczka AZS Łączpol AWFiS Gdańsk.

Publikacja: 13.02.2017 22:00

Dla Moniki Stachowskiej obecny sezon jest ostatnim w karierze. Może być ona wzorem, jak płynnie prze

Dla Moniki Stachowskiej obecny sezon jest ostatnim w karierze. Może być ona wzorem, jak płynnie przejść z wyczynowego sportu na rynek pracy.

Foto: Paweł Andrachiewicz/Pressfocus

Rz: Dlaczego podjęła pani decyzję, że to ostatni sezon w klubie AZS Łączpol AWFiS Gdańsk?

Monika Stachowska: Zawsze prowadziłam moją karierę dwutorowo, godząc piłkę ręczną z edukacją i pracą. Doba ma jednak tylko 24 godziny i nie jest możliwe w dłuższej perspektywie znalezienie czasu jednocześnie na pracę, mecze i treningi, a także życie rodzinne, które powinno być na pierwszym miejscu. W poprzednim sezonie, ze względu na grę w reprezentacji i walkę o igrzyska olimpijskie, zrobiłam sobie przerwę w życiu zawodowym, w październiku wróciłam jednak do pracy i zobaczyłam, że mimo doświadczenia, wykształcenia i samozaparcia, mam duże zaległości do nadrobienia. To, co robię teraz, mogłabym spokojnie robić siedem–osiem lat temu. A piłkarką ręczną nie mogę przecież być do emerytury. Zresztą uważam, że ze sceny najlepiej zejść wtedy, gdy jest się najlepszym. W tym sezonie już może tak nie jest, ale poprzedni miałam naprawdę dobry. Z perspektywy czasu uważam, że z kadrą osiągnęłyśmy wszystko co mogłyśmy (m.in. dwa razy czwarte miejsce w mistrzostwach świata – przyp. red.).

To ogromna rzadkość, by w zawodowym sporcie łączyć grę z pracą w innej branży. Czym się pani zajmuje?

Gdy grałam w Szczecinie, pracowałam w firmie prezesa klubu, któremu jestem bardzo wdzięczna za możliwość dostosowania pracy do terminów meczów i treningów. Zdarzało się jednak, że przyjeżdżając na zgrupowanie kadry, z toalety wysyłałam zaległe e-maile, żeby nie budzić koleżanki z pokoju. Byłam asystentką inżyniera w firmie z branży morskiej, zajmowałam się sprawami logistycznymi i administracyjnymi. Bardzo dużo się wtedy nauczyłam. Teraz, w Trójmieście, jestem zatrudniona w korporacji zajmującej się odszkodowaniami lotniczymi. Pracuję w międzynarodowym otoczeniu, dzięki czemu rozwijam się językowo, bardzo lubię też ten pierwiastek wielokulturowości, bo to poszerza horyzonty. Bardzo trudno jest to wszystko pogodzić z grą, ale docelowo bardzo pomaga to odnaleźć się w życiu. Nie oszukujmy się, kobieca piłka ręczna w Polsce pod względem zarobków nadal jest ubogą krewną męskiej, a także koszykówki i siatkówki. Od razu po skończeniu studiów (zdrowie publiczne na AWFiS w Gdańsku oraz ekonomia na Uniwersytecie Gdańskim – przyp. red.) chciałam podjąć pracę, by nie tracić kontaktu z rynkiem. Zaczęłam od pracy na AWF przy projektach unijnych, później w banku. Zajęcia musiałam oczywiście dobierać pod kątem możliwości łączenia ich z grą. Zawsze miało to swoje konsekwencje, nawet teraz wykorzystuję urlop na wyjazdy na mecze, ewentualnie odrabiam nieobecności, pracując w soboty. Po zakończeniu kariery marzy mi się prawdziwy urlop, wyjazd z plecakiem na miesiąc w jakieś piękne miejsce.

Czy z pani koleżanek z klubów lub kadry ktoś jeszcze tak mocno rozwinął się zawodowo poza piłką ręczną?

Zdarzało się, że koleżanki np. pracowały równolegle jako nauczycielki, tak było choćby w Szczecinie. Nawet w kadrze były poza mną przypadki pracujących zawodniczek. Ania Wysokińska skończyła filologię niemiecką, pracowała w Niemczech jako przedszkolanka. Karolina Kudłacz jest psychologiem i również pracowała w zawodzie.

Nie da się jednak tego robić, gdy gra się np. w klubie występującym w Lidze Mistrzyń. Wtedy, przynajmniej na jakiś czas, trzeba dokonać wyboru. W gronie moich bliskich koleżanek każda zdaje sobie sprawę, że jest życie po piłce ręcznej. Ubolewam, że tak dużo zawodniczek o tym nie myśli i nagle, po zakończeniu gry, nie mają na siebie pomysłu, bo ani nie studiowały, ani nie zdobywały doświadczenia w innej branży. Same studia to oczywiście tylko dokument, ale poparty doświadczeniem już coś znaczy. Marzy mi się, by upowszechniona została praktyka zdobywania przez sportowców dodatkowych kwalifikacji. Ministerstwo Sportu i Turystyki wprowadziło program rozwoju kariery dwutorowej, byłoby też świetnie, by np. firmy sponsorujące kluby umożliwiały zawodnikom odbywanie stażu u siebie. Potrzebne byłyby też warunki, w których pracodawcy pozwalaliby sportowcom na elastyczny tryb pracy, dający się pogodzić z występami i treningami. Sama w przyszłości chciałabym się zająć tą sprawą, pomagać młodym sportowcom zrozumieć, że do nowego życia trzeba się przygotować. Im lepiej się to zrobi, tym przyjemniejsze to życie będzie. Sama pewnie też podjęłabym teraz inne decyzje co do wyboru kierunków studiów, na pewno mocniej postawiłabym na naukę języków obcych. Warto zdobywać różne kwalifikacje, kończyć różne kierunki, by być bardziej atrakcyjnym na rynku pracy. Sportowiec nie zostanie podczas kariery lekarzem, musi raczej przygotować się do bycia wielozadaniowym.

Czy właśnie ze względu na pracę zawodową miała pani pseudonim Kierowniczka?

Nie, to bardziej ze względu na podejście do pewnych spraw. Denerwuje mnie, gdy wychodzimy z hali, a tam zostają jakieś puste butelki lub wszystko niepoukładane. Źle to o nas świadczy. Ja jestem jeszcze z pokolenia, które wychowywało się na trzepakach, byliśmy nauczeni ostrzejszej dyscypliny i porządku. Poza tym, mam trójkę rodzeństwa. W domu musiał być porządek, bo mama by z nami zwariowała.

Zamiłowanie do gier planszowych to też wspomnienie z dzieciństwa?

Mam świetne grono znajomych, jak to się mówi: do tańca i do różańca. Każdy z nas spędza wystarczająco dużo czasu przed komputerem i w wirtualnym świecie. Grając w planszówki, próbujemy wrócić do korzeni. Obecnie zajmujemy się nową grą, „Tajniacy”. Trójmiasto temu sprzyja, przy ładnej pogodzie można pojechać na plażę i posiedzieć sobie w miłym towarzystwie.

Koleżanki z kadry mówią, że trudno pani usiedzieć na miejscu, bo gdy pani nie pracuje lub nie gra, to działa pani charytatywnie. Jak znajduje pani na to czas?

Nie jest tak, jakbym chciała, robię to trochę z doskoku. Gośka Gapska (była bramkarka reprezentacji Polski – red.) z Gdyni ma bliskie kontakty ze schroniskiem dla rodzin z przejściowymi problemami lokalowymi. Staram się więc zbierać dla nich pieniądze lub potrzebne rzeczy. Działam trochę jak jeżdżący „second hand”, bo gdy wiem, że ktoś ma coś do oddania, pakuję to do samochodu i zawożę. Życie nie jest sprawiedliwe, jedni mają dużo, inni mało, a inni nic. Chciałabym mieć na to więcej czasu, bo bardzo lubię pomagać. Właśnie poświęcenie własnego czasu jest najlepszą formą pomocy, a nie to, że oddam na WOŚP koszulkę, za którą nawet nie zapłaciłam.

Czy swoją karierę sportową uważa pani za udaną?

Kiedyś nie myślałam nawet, że będę grała w reprezentacji Polski. Nie byłam wielkim talentem, raczej typem pracusia. Zresztą myślałam, że po maturze skończę z graniem. Tymczasem dwa razy zagrałam w półfinale mistrzostw świata. Nie udało się spełnić marzenia o igrzyskach olimpijskich, co bardzo przeżyłam. Po powrocie z kwalifikacji spędziłam tydzień w domu rodzinnym, przepłakałam cztery dni. Teraz, z dystansu, stwierdzam, że zrobiłyśmy więcej, niż mogłyśmy. Na mundialach byłyśmy najstarszą drużyną, tylko cztery z nas miały dłuższe niż dwuletnie doświadczenia w lepszych ligach, a nasza jest przeciętna. Będąc dwa razy na czwartym miejscu na świecie, przeszłyśmy najśmielsze oczekiwania. Jestem szczęśliwa, dużo osiągnęłam. Będzie mi żal rozstać się z piłką ręczną. Każdemu rodzicowi polecę, by angażował dziecko w sport, niekoniecznie zawodowy. Dobrze jest przynależeć do żywej grupy, a nie tylko wirtualnej w mediach społecznościowych, gdzie przenosi się teraz życie. Piłka ręczna dała mi prawdziwe życie w realnym świecie, zyskałam grono oddanych przyjaciół.

Czy te wyniki z kadrą to rezultat spotkania na waszej drodze Kima Rasmussena?

Dobrze, że trafiłyśmy na niego, a on na nas. Te wyniki były możliwe tylko dlatego, że spotkała się określona grupa zawodniczek, właściwi ludzie w sztabie szkoleniowym, medycznym, wszyscy. Każdy dołożył coś od siebie. Muszę przyznać, że Rasmussen był moim najlepszym trenerem w karierze. Nie było między nami wielkiej miłości. Denerwował mnie, ale jednocześnie go lubię. Nie jest tajemnicą, że bywał bezczelny i chamski, ale dobry trener musi czasem przytulić, a czasem kopnąć w tyłek. Dobry trener nie będzie miał problemu, by wspólnie z zawodniczkami świętować sukces, bo wie, że one nadal będą miały dla niego szacunek i będą traktować go jako zwierzchnika podczas treningu czy meczu. Gdy trener na początku nauczy szacunku dla siebie, to zespół później za nim idzie. My robiłyśmy na boisku wszystko, co nam kazał, a nawet więcej. Dunki podobno są bardziej krnąbrne (śmiech).

Jak postrzega pani obecną reprezentację? Z Leszkiem Krowickim w roli trenera i mocno zmienionym składem nie udało się wyjść z grupy na mistrzostwach Europy, a w eliminacjach mistrzostw świata trzeba dokonać niemożliwego, czyli wyeliminować Rosję, mistrzynie olimpijskie.

Nie jestem wewnątrz kadry, nie chcę więc oceniać trenera i sytuacji w zespole. Patrząc z boku, widzę ciemność. Bardzo bym chciała w czerwcu powiedzieć, że moja obecna wypowiedź była bezczelna, okropna i nieuprawniona, ale trudno mi uwierzyć, by Rosjanki pozwoliły sobie na wypadnięcie z mistrzostw świata zaraz po medalu olimpijskim. Naszej obecnej drużynie brakuje doświadczenia. Kadra musiała przejść przebudowę, ale może nie aż tak radykalną. Trzeba było wziąć na mistrzostwa choćby Karolinę Siódmiak, zająć choć nieco wyższe miejsce na ME, być losowanym w eliminacjach MŚ z pierwszego koszyka i trafić na teoretycznie słabsze rywalki. Mądry Polak po szkodzie.

Czy pani sama nie chciała już grać w kadrze, czy po prostu nie było zainteresowania ze strony trenera?

Nikt ze mną na ten temat nie rozmawiał. Czułam jednak, że mój czas z kadrą skończył się w czerwcu 2016 roku wywalczeniem awansu do mistrzostw Europy. Później przyszedł czas na młodsze koleżanki. Szkoda, że nie wyszły z grupy. Wydaje mi się, że więcej zawodniczek powinno grać w lepszych ligach, tam zdobywa się umiejętności. W drużynach Szwecji, Francji czy Holandii zawodniczka 23-letnia nie jest już traktowana jako młoda.

A jak ocenia pani sytuację męskiej reprezentacji, która również uzyskała najgorszy wynik od lat?

Uważam, że to 17. miejsce na MŚ nic nie znaczy. To jest świetna grupa młodych zawodników, którzy muszą tylko zostać oszlifowani. Mają znakomitego trenera, mogą grać w dobrych zespołach. Widać, że coś z tego będzie, potrzeba tylko czasu.

Rz: Dlaczego podjęła pani decyzję, że to ostatni sezon w klubie AZS Łączpol AWFiS Gdańsk?

Monika Stachowska: Zawsze prowadziłam moją karierę dwutorowo, godząc piłkę ręczną z edukacją i pracą. Doba ma jednak tylko 24 godziny i nie jest możliwe w dłuższej perspektywie znalezienie czasu jednocześnie na pracę, mecze i treningi, a także życie rodzinne, które powinno być na pierwszym miejscu. W poprzednim sezonie, ze względu na grę w reprezentacji i walkę o igrzyska olimpijskie, zrobiłam sobie przerwę w życiu zawodowym, w październiku wróciłam jednak do pracy i zobaczyłam, że mimo doświadczenia, wykształcenia i samozaparcia, mam duże zaległości do nadrobienia. To, co robię teraz, mogłabym spokojnie robić siedem–osiem lat temu. A piłkarką ręczną nie mogę przecież być do emerytury. Zresztą uważam, że ze sceny najlepiej zejść wtedy, gdy jest się najlepszym. W tym sezonie już może tak nie jest, ale poprzedni miałam naprawdę dobry. Z perspektywy czasu uważam, że z kadrą osiągnęłyśmy wszystko co mogłyśmy (m.in. dwa razy czwarte miejsce w mistrzostwach świata – przyp. red.).

Pozostało 89% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Archiwum
Znaleźć sposób na nierówną walkę z korkami
Archiwum
W Kujawsko-Pomorskiem uczą się od gwiazd Doliny Krzemowej
Archiwum
O finansach samorządów na Europejskim Kongresie Samorządów
Archiwum
Pod hasłem #LubuskieChallenge – Łączy nas przyszłość
Archiwum
Nie można zapominać o ogrodach, bo dzięki nim żyje się lepiej