Teraz staram się być spokojny, ale kiedyś byłem na boisku niezły cham i wariat. Robiłem wszystko, żeby moja drużyna wygrywała, i powiem szczerze, że gdyby taki mecz odbył się z pięć lat temu, to próbowałbym pewnie ściągnąć tego sędziego ze słupka. Teraz patrzę na to z innej perspektywy, dlatego podszedłem do arbitra, mówiąc: „Panie sędzio, no, nie ma już sensu tego gwizdać. Umówimy się, że pan przestanie, żebyśmy już nie latali do pana, tylko grali”. Kiedyś jednak byłem dużo bardziej zaangażowany w gierki pod siatką, myślę, że nawet w tym brylowałem.
W którym meczu sędziowie najbardziej podnieśli panu ciśnienie?
Kiedy graliśmy w Bełchatowie z Resovią i ewidentnie skrzywdzono nas przy ocenie challenge’u (2012 r. – red). Byliśmy totalnie poza grą, przegrywaliśmy 0:2, ale zrobiło się 1:2 i w kolejnym secie byliśmy blisko doprowadzenia do tie-breaku. I wtedy gwizdnęli tam taką piłkę, że… Po meczu była wielka awantura, kamery nagrały te wszystkie słowa na „k” i „ch”. Pamiętam, że byliśmy potem bardzo mocno krytykowani. Rzeczą, która po latach wciąż mnie drażni, jest to, że nasz kibic, oglądając mecz w telewizji, nie toleruje polskich przekleństw, ale jak ktoś sadzi po angielsku czy włosku, to już jest w porządku. My zostaliśmy jednak od razu nazwani prostakami. Dało się to odczuć właśnie po wspomnianym meczu, kiedy mocno dostaliśmy za to od kibiców. Kiedy później pojechaliśmy do Rzeszowa, to niech pan sobie wyobrazi, jak przyjęło mnie 5 tysięcy ludzi. Ale to był dla mnie wielki komplement, bo wychodzi na to, że Pliński nie był im obojętny, a najgorsze, kiedy kibic traktuje cię obojętnie.
W PlusLidze (dawniej Polskiej Lidze Siatkówki) zaczął pan grać na przełomie wieków w barwach Stolarki Wołomin. Da się porównać tamte realia z dzisiejszą ligą, która stała się wzorcowym produktem?
Pamiętam, że jeśli klub chciał transmisji swojego meczu w telewizji, to musiał za nią zapłacić. Warunkiem oprócz pieniędzy było też posiadanie pomarańczowej nawierzchni, a wtedy nie wszystkie kluby taką miały. Teraz telewizja pokazuje mnóstwo spotkań. Oprócz poziomu sportowego na pewno mocno do przodu poszła medycyna sportowa, wiedza fizjoterapeutów. Mamy w klubie człowieka, który tylko spojrzy na zawodnika i wie, co mu jest, a kiedyś często co najwyżej był masaż, ewentualnie przerwa. Wie pan, jaki był kiedyś najlepszy doktor w Polsce? Dr Przerwa. (śmiech)
Nie czuje pan niedosytu, że nigdy nie wyjechał do Rosji czy Włoch?