Rz: Rio wciąż boli?
Maciej Sarnacki: W ogóle. Porażka może zabolałaby, gdybym przegrał będąc zdrowy. Miałem jednak kontuzję, 1 czerwca byłem operowany. Miałem całkowicie zerwany mięsień dwugłowy, urwane więzadło poboczne i naruszony nerw strzałkowy. Lekarze przekreślili mój wyjazd do Rio. Było źle, bo przez nerw traciłem władzę w nodze, nie czułem jej i to był problem. Był strach. Zmartwiłem się jeszcze bardziej, kiedy spotkałem wicemistrzynię paraolimpijską z Olsztyna Annę Harkowską. Powiedziała, że startuje na paraolimpiadzie właśnie przez uszkodzenie tego nerwu.
Zaryzykowałeś bo czułeś, że to mogą być twoje pierwsze i ostatnie igrzyska?
Tak, mam 29 lat. Zawziąłem się z rehabilitacją i z dnia na dzień pojawiał się malutki cień szansy. Teoretycznie dopiero po ośmiu tygodniach powinienem odstawić kule i ortezę, ale ostatecznie ortezę rzuciłem w kąt po trzech dniach, a kule po dwóch tygodniach. Jakoś dobrnąłem do igrzysk, chociaż byłem przygotowany najwyżej na 50 proc. W Rio noga była spuchnięta, do końca się nie zginała, do tego rana po „przyszyciu” mięśnia ciągle się otwierała. Pierwszą walkę wygrałem, drugą przegrałem z zawodnikiem, który zdobył później brąz. Myślę, że wstydu nie było. Byłem też zaskoczony przygotowaniem mentalnym, bo często od starszych kolegów słyszałem, że taka impreza to stres jak cholera, że nie śpi się nocami. A ja? Położyłem się o 22, wstałem o 7, poszedłem na śniadanie, dzień jak co dzień. Nie czułem wielkiego napięcia. Szkoda tylko tego zdrowia.
Miałeś jakieś przygody w Rio? Nie „napadli” na ciebie na stacji benzynowej jak na pływaka Ryana Lochtiego?