Jednak marzenia i seriale pomijają zwykle mniej różową codzienność, w tym to, że z tych sielskich dla przybysza miasteczek młodzi często uciekają do dużych miast (czy za granicę) wypychani przez brak perspektyw lub po prostu brak pracy. To problem nie tylko Polski, ale i Włoch, gdzie pod koniec lat 90. wymyślono marketingową koncepcję Cittaslow, czyli powolnych miast zręcznie przetłumaczoną u nas na „Miasta Dobrego Życia”.
Jest ona częścią coraz bardziej popularnego na Zachodzie ruchu Slow, który obejmuje także slow movement, slow tourism, a przede wszystkim slow food – promujący tradycyjną, lokalną kuchnię, tradycyjne smaki i uprawy.
To właśnie pochodzący również z Włoch ruch społeczny slow food – zapoczątkowany w latach 80. w kontrze do inwazji barów fast food w Europie – był bazą, na której wyrosły kolejne inicjatywy slow. W tym slow tourism, którego amatorzy w naturalny sposób kierują się do Cittaslow.
Sprzyjają temu zmiany kulturowe, w tym rosnąca liczba osób szukających odskoczni od nerwowej gonitwy w zwykłych prostych radościach z życia, w tym w zdrowej diecie i spokojnych, przyjaznych miejscach. We Włoszech czy Francji takich miejsc – urokliwych miasteczek z wielopokoleniową tradycją – są setki. Przy sprzyjającej pogodzie i kuchni promotorom Cittwaslow nietrudno o sukces. Niestety w Polsce, gdzie w wielu miejscach trudno o spójne, wielopokoleniowe tradycje, musimy bardziej się starać, chcąc uzyskać efekt „Miasta Dobrego Życia”.
Pomysł lokalnych władz, by włączyć się do międzynarodowego ruchu i stowarzyszenia Cittaslow jest genialny, gdyż niewielkim kosztem zapewnia miejsce na turystycznej mapie amatorów idei Slow. Jednak pomysł trzeba umieć wdrożyć w codzienne życie oferując coś więcej niż wizję sielskości. No i trzeba przekonać do niego mieszkańców. To oni muszą poczuć, że mieszkają w „Mieście Dobrego Życia”, by potem tworzyć przyciągający turystów klimat.