Reklama
Rozwiń

Najważniejszy jest mądry trening

Wykorzystuję każdą okazję, żeby tłumaczyć, że satysfakcja z wyniku i radość ze startu powinny iść w parze. Co z tego, że pokonamy 10 km w 36 minut, skoro przypłacimy to kontuzją? – mówi Jacek Wszoła, mistrz olimpijski w skoku wzwyż z Montrealu (1976).

Publikacja: 02.10.2016 19:30

Jacek Wszoła (w żółtej koszulce) z reprezentacją „Rzeczpospolitej” po „Biegnij Warszawo”.

Jacek Wszoła (w żółtej koszulce) z reprezentacją „Rzeczpospolitej” po „Biegnij Warszawo”.

Foto: Foto/Robert Czajkowski

Poprowadził pan marsz „Maszeruję – Kibicuję”, czyli wydarzenie towarzyszące imprezie Biegnij Warszawo, które ma na celu walkę z otyłością i brakiem aktywności fizycznej. Takie inicjatywy to skuteczny pomysł, by ruszyć Polaków sprzed telewizora i komputera?

Jacek Wszoła: Każdy pomysł jest dobry, żeby uświadomić ludziom, że ruch jest podstawą ich samopoczucia. Brałem udział w „Maszeruję – Kibicuję” już piąty raz, po raz drugi jako prowadzący. Wkrótce skończę 60 lat, ale dzięki temu, że pozostaję aktywny, czuję się znacznie młodziej. Ograniczenia nie pozwalają mi na wiele rzeczy, ale to co mogę, robię. Jeżdżę na rowerze, pływam, a na moim ulubionym ergometrze wioślarskim trzy, cztery razy w tygodniu przepływam w około godzinę 10 km. Bieganie to nie moja bajka, wieloletnie obciążenia na stawy skokowe dają o sobie znać, ale w 2005 roku ukończyłem półmaraton w Poznaniu, startowałem też na 10 km w Biegnij Warszawo.

A jako młody chłopak lubił pan biegać?

Słusznie czy nie, w latach 70. uważano, że bazą do ogólnego rozwoju jest wytrzymałość. Pamiętam, że często podczas zgrupowań pokonywaliśmy w Tatrach jakieś absurdalnie długie dystanse. W tempie tak zawrotnym, że turyści patrzyli na nas jak na kosmitów. Trenowaliśmy tak nie tylko my, również tyczkarze czy skoczkowie w dal. Miotacze nie, bo byli za silni, żeby ktoś kazał im pójść w góry.

Nie ma pan wrażenia, że ludzie często stawiają sobie zbyt ambitne cele i zapominają, że udział w takiej imprezie jak Biegnij Warszawo powinien przynosić przede wszystkim uśmiech?

Wykorzystuję każdą okazję, żeby tłumaczyć, że satysfakcja z wyniku i radość ze startu powinny iść w parze. Co z tego, że pokonamy 10 km w 36 minut, skoro przypłacimy to kontuzją? Po co to amatorowi, który ma pójść w poniedziałek do pracy, a nie narzekać, że uszkodził sobie kolano? Podstawą jest mądry trening, który zminimalizuje ryzyko kontuzji albo nigdy do niej nie doprowadzi. Amatorzy powinni brać przykład z zawodowców, a nie słuchać tych, którzy obiecują, że w ciągu pół roku przygotują ich do przebiegnięcia maratonu w czasie poniżej trzy godzin.

Z jednej strony rośnie lawinowo liczba biegających i biegów masowych, z drugiej w szkołach plagą są zwolnienia z wf-u, a badania pokazują, że gimnazjaliści mają problem z wejściem na czwarte piętro.

Kultury fizycznej trzeba uczyć tak jak kultury w ogóle. To wrażliwy temat – w Polsce spychany w otchłań. Połowa uczniów ma zwolnienia na cały rok i nie musi nawet tłumaczyć, z jakiego powodu. Jestem przekonany, że ponad 50 proc. absolwentów gimnazjum nie wie, co to jest dwutakt w koszykówce, bo nikt ich tego nie nauczył. Od 30 lat panaceum na rozwój fizyczny jest dołożenie kolejnej lekcji wf-u. Ok, możemy zrobić nawet siedem godzin w tygodniu, tylko jak to zrealizować w zwykłej szkole, w której jest jedna sala gimnastyczna?

W takim razie, jak zachęcić młodych, by zostawili konsole do gier i zaczęli uprawiać sport w realu?

Nie wierzę w zmiany zapowiadane przez kolejne rządy, nie liczę na to, że ktoś zacznie wreszcie poważnie traktować kulturę fizyczną. O swoje wnuki zamierzam zadbać sam. Są jeszcze za małe, żeby grać na konsoli – jedno ma dwa, drugie trzy lata – ale w przyszłości na pewno im na to nie pozwolę. Będą biegać po ogrodzie, jeździć na rowerze.

A jak z tą aktywnością jest wśród starszych Polaków? Bierze pan jeszcze udział w zawodach Warmia Mazury Senior Games?

Niestety przyszła dobra zmiana i zrezygnowano z tego projektu. Dlaczego? Nie wiem. Widocznie był jakiś ważny powód. Dziwię się, bo było to święto osób dojrzałych. Żyło nim całe województwo. Zawody odbywały się w ośmiu miastach, w kilkunastu dyscyplinach rywalizowało w sumie kilka tysięcy uczestników. Przyjeżdżali z całej Polski, nawet z zagranicy. Montowali drużyny i miesiącami przygotowywali się do startu. Od kilkunastu lat biorę udział w Biegach Śniadaniowych organizowanych nad morzem, w miejscowościach wypoczynkowych. Ludzie naprawdę szukają na co dzień okazji do ruchu i współzawodnictwa.

Na emigracji pracował pan m.in. jako trener w szwedzkim klubie. Nie chciał pan podążać dalej tą drogą w ojczyźnie?

To nie dla mnie. Musiałbym pracować na siedmiu etatach, żeby mi się to opłacało. Trener kadry lekkoatletycznej zarabia trochę powyżej średniej krajowej, trener piłkarski kilka razy więcej. Nie widzę dla siebie miejsca w takim systemie, ale doceniam wysiłek ludzi, którzy – mimo śmiesznych pieniędzy – trwają w tym zawodzie, wydawałoby się na przekór rozsądkowi. Nie znam ich motywacji. Być może to po prostu potrzeba robienia czegoś dla innych. Ja tak bym nie potrafił. Mój altruizm przejawia się w braniu udziału w projektach, o których wspominałem.

Szalejący doping nie odebrał panu przyjemności z oglądania lekkiej atletyki?

Szalejący doping został w Rosji. Ci, którzy brali świadomie lub byli o to podejrzani, nie pojechali na igrzyska w Rio. Ale władzom IAAF i MKOl brakuje konsekwencji. Od lat nie potrafią załatwić wielu spraw. Patrzę na Caster Semenyę i nie wierzę. Nagle okazuje się, że jej poziom testosteronu jest akceptowalny, bo produkuje go naturalnie jej organizm. W takim razie niech się ściga z chłopakami. Kwaśne miny dziewczyn, które na 800 m nie mają szans rywalizować z zawodniczkami z Afryki, są absolutnie uzasadnione. Nie sprawia mi radości ciągłe oglądanie Asi Jóźwik na drugim, trzecim czy czwartym miejscu w zależności od liczby facetów w stawce. Denerwuje mnie, że jakieś leśne dziadki decydują o czyichś sukcesach. Asia powiedziała w Rio to, co myśli większość osób, ale potem ktoś jej poradził, żeby ze swoich słów się wycofała.

Dość mam poprawność politycznej. Każdy ma prawo do oceny. Czy ja mam siedzieć cicho, skoro wiem, że Gerd Wessig, z którym na igrzyskach w 1980 roku przegrałem walkę o złoto, był produktem państwowego systemu dopingowego? W tamtych czasach wszyscy słyszeliśmy o szalejącym dopingu w ZSRR, NRD, Bułgarii czy Rumunii. Oni zresztą tego nie ukrywali. Kiedy z nimi wygrywałem, mnie to nie ruszało. Ale podczas konkursu w Moskwie zdałem sobie sprawę, że choćbym pobił rekord świata, Wessig i tak skoczy jeszcze wyżej. Kontrola antydopingowa nie istniała, co potwierdziły dokumenty ujawnione po upadku muru berlińskiego. Nie mam jednak żadnej satysfakcji, do dziś nikt nie przyznał: „Byłeś lepszy. Jeśli chcesz, to zabierzemy mu złoto i damy tobie”. Marzyłem o dwóch tytułach olimpijskich, co w skoku wzwyż nie udało się do tej pory nikomu, podobnie jak zdobycie w sumie trzech medali na igrzyskach. Ani jeden cel, ani drugi nie został osiągnięty, bo do mojego życia wkradła się polityka.

Co było bardziej bolesne: porażka z Wessigiem czy komunistyczny bojkot igrzysk w Los Angeles, z których miał pan szansę przywieźć swoje drugie złoto?

Ciężko to porównywać. Wiele wskazywało na to, że w USA mógłbym odegrać bardzo poważną rolę. Ale nie lubię „gdybać”. W Moskwie osiągnąłem drugi wynik w swoim życiu – 2,31. Zrobiłem swoje, to powinno wystarczyć, ale tak się porobiło, że musiałem przełknąć gorzką pigułkę.

Jak pan reaguje na głosy, żeby zalegalizować doping, bo to i tak walka z wiatrakami?

Nie tędy droga. Jeżeli ktoś myśli, że w ten sposób ucywilizuje zło, jest w błędzie. To do niczego dobrego nie doprowadzi, a istnieje zagrożenie, że po doping będą sięgali coraz młodsi zawodnicy. Jeżeli już tak się nie dzieje – nawet nie chcę o tym myśleć.

Rekord Polski w skoku wzwyż należący do Artura Partyki (2,38) ma już 20 lat, rekord świata Javiera Sotomayora jest jeszcze starszy (2,45 w 1993 roku). Dłużej w męskich konkurencjach olimpijskich zachowały się tylko rekordy na 400 m ppł (1992), w skoku w dal (1991), kuli (1990) oraz dysku i młocie (1986). Jak to wytłumaczyć?

Wydaje mi się, że w pewnym momencie przestało się opłacać być dobrym skoczkiem. Z takimi predyspozycjami można zarobić dużo więcej w koszykówce czy siatkówce. Przeciętny siatkarz, mieszczący się w składzie drużyny ligowej, może liczyć na lepsze pieniądze niż przeciętny skoczek wzwyż.

Od ostatniego sukcesu Polaka na wielkiej imprezie – brązowego medalu Sylwestra Bednarka na mistrzostwach świata w Berlinie (2009) – też minęło już sporo czasu. Na tegorocznych mistrzostwach Europy w Amsterdamie oraz igrzyskach w Rio Bednarek nie zbliżył się do swojego rekordu życiowego (2,32) i odpadł w eliminacjach…

Ale i tak odniósł sukces, wracając na skocznię po dwóch czy trzech operacjach kolana. Umiem to docenić, ponieważ miałem podobne doświadczenia – jeden powrót zajął mi półtora roku. Nie da się jednak ukryć, że nie mamy zawodników, którzy regularnie skaczą po 2,30 i gwarantują sobie występ w finale dużej imprezy. Nie zanosi się, by szybko się to zmieniło.

Pański syn próbował skakać wzwyż, początki miał podobno obiecujące.

Trenował przez cztery, pięć lat, ale zrezygnował. Stwierdził, że nie będzie starał się być lepszy ode mnie, bo to niemożliwe. Córka też skakała wzwyż, poza tym trenowała trójskok i biegała przez płotki – zajęła piąte miejsce w finale halowych mistrzostw Polski na 60 m.

Może w pana ślady pójdą wnuki…

Chciałbym tylko, żeby były za pan brat z kulturą fizyczną. Tego będę pilnował. A czy będą uprawiać sport wyczynowo, to nie ma żadnego znaczenia.

Archiwum
Znaleźć sposób na nierówną walkę z korkami
Archiwum
W Kujawsko-Pomorskiem uczą się od gwiazd Doliny Krzemowej
Archiwum
O finansach samorządów na Europejskim Kongresie Samorządów
Archiwum
Pod hasłem #LubuskieChallenge – Łączy nas przyszłość
Materiał Promocyjny
Najlepszy program księgowy dla biura rachunkowego
Archiwum
Nie można zapominać o ogrodach, bo dzięki nim żyje się lepiej
Materiał Promocyjny
„Nowy finansowy ja” w nowym roku