?: Czy miesiąc po igrzyskach nadal analizuje pan dziwny finał keirinu, który odbywał się aż trzy razy a sędziowie, podejmowali dyskusyjne decyzje?
Damian Zieliński: Myślę o tym, ale już na chłodno. W pierwszym wyścigu nie wiedziałem, co się dzieje. Znajdowałem się na piątej pozycji, Niemiec na szóstej, próbowaliśmy przechodzić do przodu i wyścig został przerwany. Zastanawiałem się, co się mogło stać. Doszedłem do wniosku, że jedyna możliwość to nieprzepisowe przekroczenie kołem derny- motoru, który nas prowadzi. Zjechaliśmy, czekaliśmy, kamery pokazywały pierwszych dwóch zawodników, tak jakby oni zawinili. Przepisy mówią jednoznacznie, powinni być zdyskwalifikowani. Kolejny wyścig znów to samo, tylko że podejrzanym był niemiecki kolarz. Mimo tych komplikacji cały czas starałem się być skoncentrowany i gotowy do startu. Ale nie było to łatwe. Nogi drętwiały, bo buty sznurujemy maksymalnie, żeby nie było możliwości wyślizgnięcia się stopy, żadnego ruchu na bok. Za trzecim startem nie czułem nóg aż po łydki.
Nie chce pan jednoznacznie powiedzieć, że była to niesprawiedliwa decyzja sędziów, choć być może stracił pan w ten sposób szansę na medal.
Jest jedno, ale. Nie było specjalnej kamery, która by jednoznacznie wykazała przewinienie. Takiej kamery, która ustawiona byłaby równo na linii, gdzie motor zjeżdża z toru. Inne kamery umieszczone były pod kątem i to budziło wątpliwości. Trochę to skompromitowało same zawody. Myślę, że jeżeli ktoś chciał przymknąć na to oko, mógł tego biegu nie „odstrzeliwać”. Na zawodach keirinu jest specjalny sędzia przygotowany na naruszenie przepisu o przekroczeniu przez kolarza derny. Rozumiem, że taki arbiter mógł być nerwowy, nie wytrzymać za pierwszym razem, ale zrobił to powtórnie i przerwał wyścig strzałem przy drugim biegu.
Pojawiły się podejrzenia, że dyskwalifikacja nie była możliwa, skoro przewinił Brytyjczyk Jason Kenny, gwiazda tego sportu, a szefem UCI jest Brytyjczyk Brian Cookson.