Rz: Rozpoczęła pani dyrekcję w teatrze kaliskim w 1970 roku w niezwykle malowniczy sposób, który opisała pani w swojej książce „Dziewczyna z Kamienia”. Dla tych, którzy jej jeszcze nie czytali, przypomnijmy co zrobiła pani po pierwszym spotkaniu z zespołem i wspólnej zabawie.
Izabella Cywińska: Zwolniłam wtedy cały zespół z wyjątkiem dwójki aktorów-seniorów! To było wówczas ewenementem na skalę krajową. Myślę zresztą, że do dzisiaj nikt, tak jak ja bezczelnie, się nie zachowywał. Jurek Grzegorzewski, który był potem dyrektorem w Teatrze Polskim we Wrocławiu, z podziwem, ale i jednoczesnym krytycyzmem mówił: „Wiesz co, ja nikogo nie zwolniłem, bo nie miałem odwagi. Zawsze myślałem o rodzinach aktorów, dzieciach, dziadkach, babkach”. Na marginesie dodam, że aż takim potworem nie byłam i każdemu znalazłam etat w jakimś małym mieście, również „bez tramwajów”, jak Kalisz.
Cieszyła się wtedy pani opinią osoby zdecydowanej, co zresztą wymusiły okoliczności, bo kobiet-reżyserek nie traktowano poważnie i musiały być mocniejsze od mężczyzn.
W tamtej chwili nie myślałem o tym, że jestem kobietą, tylko o tym, że chcę zrobić w Kaliszu najlepszy teatr w Polsce i wierzyłam w to, że może nam się udać. To były czasy, kiedy nie było internetu, ale do większości domów docierała telewizja z poniedziałkowym Teatrem Telewizji. Proszę sobie wyobrazić, że za mojej trzyletniej dyrekcji, kaliski teatr, czyli scena z miasta powiatowego, aż pięć razy gościła w poniedziałkowy wieczór na ogólnopolskiej antenie. Pokazano m.in. moje „Noce i dnie” powstałe na cztery lata przed serialem Jerzego Antczaka oraz „Gody życia” Przybyszewskiego w reżyserii Maćka Prusa.
Można mówić o „wejściu smoka”.