Cały dzień na rowerze

Mieczysław Nowicki 40 lat temu zdobył pierwszy w historii polskiego kolarstwa szosowego olimpijski medal w wyścigu indywidualnym.

Publikacja: 02.08.2016 23:00

Mieczysław Nowicki na podium w Montrealu w 1976 r. Złoty medal olimpijski zdobył wtedy Szwed Bernt J

Mieczysław Nowicki na podium w Montrealu w 1976 r. Złoty medal olimpijski zdobył wtedy Szwed Bernt Johansson, a srebrny Włoch Giuseppe Martinelli

Foto: EAST NEWS

Rz: Podoba się panu współczesne kolarstwo?

Mieczysław Nowicki: Jest inne niż w moich czasach i nie jest to tylko moje zdanie, ale też Ryszarda Szurkowskiego, Tadeusza Mytnika, bo często na ten temat rozmawiamy. Za naszych czasów więcej było spontaniczności, naturalności. Dziś kolarze są uzależnieni od dyrektorów sportowych. Za pomocą nowoczesnych środków łączności otrzymują od nich polecenia, rozkazy. Cała strategia ustalana jest w aucie szefa grupy. Wypacza to rzeczywisty obraz kolarstwa, jego piękno. Wyścigi są w pełni reżyserowane. Dobrze to widać było podczas tegorocznego Tour de France.

Jak pan ocenia występ w tym wyścigu Rafała Majki? Jak umiejscowić jego zwycięstwo w klasyfikacji górskiej na tle dawnych sukcesów polskich kolarzy?

Rafał osiągnął bardzo wiele, trzeba to docenić. Na początku był pomocnikiem Alberto Contadora, potem gdy Hiszpan się wycofał, bo miał za duże straty w klasyfikacji generalnej, żeby zostać liderem, Rafał walczył o koszulkę najlepszego górala i wygrał. Wykorzystał szansę.

6 sierpnia odbędzie się wyścig olimpijski, trasa będzie trudna, pagórkowata. Czy w takiej formie Rafał Majka ma szansę na medal?

Jest wielu kandydatów do medali. Część zawodników przygotowywała się w inny sposób, nie jadąc w Tour de France. Ta szeroka konkurencja sprawia, że olimpijski wyścig jest nieprzewidywalny, zupełnie inny niż Tour i większość jednoetapowych klasyków.

Przekonał się pan o tym w Montrealu w 1976 roku. Na czym polega ta specyfika?

Zawsze mniej znany kolarz może odjechać. W taki sposób mistrzostwo olimpijskie zdobył w Rzymie (1960) Wiktor Kapitonow. Nikt brał go na serio, a wygrał. Francuz polskiego pochodzenia Jean Stablinski uciekał na każdym wyścigu, ale peleton zawsze go doganiał. Kiedyś na mistrzostwach świata uciekł i wszyscy machnęli ręką, mówili, niech jedzie, dogonimy go na koniec. A on się wtedy tak przygotował, że odparł atak peletonu, dojechał, zdobył złoto.

W Rio może się zdarzyć wiele rzeczy. Pogoda może zdziesiątkować peleton, jak to w kolarstwie są przypadki losowe, kraksy. Liczy się szczęście plus dobra forma.

Kto powinien być liderem polskiej drużyny? Były mistrz świata Michał Kwiatkowski, który ostatnio nie jest w wielkiej formie, czy coraz mocniejszy Majka?

Majka dobrze sobie radził we Francji w górach. Wie o tym peleton. W Rio wszyscy będą go obserwować, nie pozwolą mu odjechać, będą go pilnować. Musiałby być niesamowicie silny, by zabrać się w jakąś ucieczkę. Bóg jeden wie, jak to się potoczy. Czy taktyka ustalona wcześniej nie zostanie wywrócona do góry nogami? Może przecież się okazać, że Maciej Bodnar albo Michał Gołaś odjadą i trzeba będzie im podporządkować taktykę. Taki scenariusz też jest możliwy.

W 1976 roku doszło właśnie do podobnej sytuacji. Dzięki temu pan zdobył brązowy medal…

Nie byłem liderem. W drużynie jechali Szurkowski, Stanisław Szozda, Jan Brzeźny i ja. Miałem z Janem pomagać Szurkowskiemu i Szozdzie w zależności od sytuacji jaki się wytworzy. Ale odjechała ucieczka, w której się znalazłem. Wszyscy zlekceważyli ten atak, nawet ja. Pracowałem, ale długo nie wiedziałem co robić. Jechać na całego, czy czekać aż dojdzie mnie grupa z Ryszardem i Staszkiem? Na końcu odjechał Szwed Bernt Johansson. Wszystkie wcześniejsze ustalenia wzięły w łeb. Johansson zdobył złoto.

Czyli zabrakło tego, co jest teraz – kontaktu przez słuchawki z trenerem?

Trener Karol Madaj podjechał do mnie półtorej rundy przed metą i powiedział, że mam walczyć, bo chyba już nas nikt nie dogoni. Trudno było mi się przestawić, miałem jednak w głowie zakodowaną wcześniejszą taktykę i dlatego pojechałem zbyt zachowawczo. Na wcześniejszych wyścigach pokonywałem Johanssona po finiszu z grupy. Gdybym miał okazję powtórzyć ten olimpijski wyścig, nie odpuściłbym Szwedowi. W tym zamieszaniu, zmęczeniu po przejechanym dystansie człowiek popełnia błędy. Była szansa na złoto.

Przed igrzyskami pojechał pan na wyścig w Luksemburgu, w którym w sprintach pokonywał pan zawodowców, rok wcześniej gdyby nie dyskwalifikacja miałby pan brąz na mistrzostwach świata w Belgii. To nie pan powinien być liderem w Montrealu?

Starałem się uszanować strategię ustaloną przez trenera Madaja. Mógłbym powiedzieć, że przecież czuję się dobrze, nie będę jechać dla Szurkowskiego. Ale stanąłbym na pozycji straconej, bo nie miałbym wsparcia.

Srebrny olimpijski medal w Montrealu w wyścigu drużynowym na 100 km był dla Polski porażką?

Przegraliśmy z zespołem ZSRR. Rok wcześniej wygraliśmy różnicą czterech sekund, oni się nam zrewanżowali, byli lepsi o ponad 20 sekund. Trasa składała się z dwóch pętli, czterech 25-kilometrowych odcinków z nawrotem. Wydaje mi się, że jeden z odcinków pod wiatr pojechaliśmy za szybko. Przeżywaliśmy kryzysy. Ale może przegraliśmy wojnę informacyjną? Rosjanie i Niemcy mieli już wtedy krótkofalówki, nam informacji udzielali stojący na trasie trenerzy. Krzyczeli, nie zawsze w tym ferworze docierały do nas wszystkie wiadomości. Chyba za często byliśmy uspokajani, że mamy utrzymywać tempo, a wtedy trzeba było jechać na większych obrotach.

Przez całą karierę był pan związany z Łodzią. Jak kiedyś wyglądała kolarska Łódź, a jak wygląda dziś?

Najpierw jeździłem w Społem na torze kolarskim pod okiem Edwarda Borysewicza od 40 lat mieszkającego w USA. To on wychował Grega LeMonda, pracował też z Lancem Armstrongiem. Uczył kowbojów jeździć na rowerach. Ze Społem przeniosłem się do Włókniarza i zostałem w tym klubie do końca kariery. Kiedyś w Łodzi i okolicach działo około 15 klubów kolarskich. Do zawodów regionalnych trzeba było przeprowadzać eliminacje, bo tylu było chętnych, a ze względów bezpieczeństwa organizatorzy ograniczali ilość miejsc. Każdy zakład pracy miał swój klub, niektóre szkoliły młodzież w kilku dyscyplinach. Przyszła transformacja i sport został pozostawiony samorządom, a kluby kolarskie poznikały. Włókniarza już nie ma. Trudno zorganizować klub kolarski. Trzeba na to dużo pieniędzy i odpowiedzialność jest większa. Trener musi zorganizować wszystko, wynająć samochód na przód i tył ćwiczącej grupy.

Pan dojeżdżał na treningi do Łodzi aż z Piątku, często na rowerze…

Kierowca autobusu niechętnie zabierał młodego człowieka z rowerem, jeśli pojazd był zapełniony. Byłem zmuszony jechać 35 km do klubu, trenować i wracać na rowerze do domu. Właściwie cały dzień spędzałem na rowerze, najpierw pożyczonym z klubu, potem gdy trafiłem do kadry, na własnym. Ruch samochodowy na drodze był minimalny, czułem się bezpiecznie. Dziś bym się nie odważył na takie podróże, pewnie za którymś razem nie dojechałbym do domu. Na polskich drogach zrobiło się niebezpiecznie. Przez całą karierę nie miałem wypadku, a niedawno zostałem potrącony przez samochód podczas jazdy rekreacyjnej, złamałem kręgosłup. Cieszę się, że wyszedłem z tego cało.

Po zakończeniu kariery zaangażował się pan w biznes, a potem w działalność społeczną i polityczną.

Byłem wiceprezesem Polskiego Komitetu Olimpijskiego, także związku kolarskiego. Wziąłem się za organizację Wyścigu Solidarności i Olimpijczyków. Kiedyś do swojego gabinetu zaprosił mnie Jerzy Buzek i wyszedłem od niego z nominacją na prezesa Urzędu Kultury Fizycznej i Sportu. Jestem ojcem ustawy o świadczeniach dla medalistów olimpijskich z czego jestem szczególnie dumny. Chciałem pomóc ludziom, którzy poświęcili sportowi zdrowie, młodość, a dziś nie mają środków na lekarstwa, żyją poniżej minimum socjalnego. Jestem szefem komisji ds. kontaktów z olimpijczykami i problemy byłych sportowców są bardzo mi bliskie. Widzę osobiste tragedie i staram się ludziom pomagać.

Wiele osób miało panu za złe pomysł budowy w Łodzi Atlas Areny…

Tak, a dziś ojców sukcesu tej inwestycji jest wielu. Ale można wszystko sprawdzić. Zabezpieczyłem pieniądze na tę inwestycję, ale spotkałem się z krytyką, dokuczali mi nawet przechodnie na ulicy. Ale sport nauczył mnie odporności na ciosy. W Atlas Arenie odbyło się wiele ważnych imprez sportowych, kulturalnych, hala dobrze służy Łodzi. Chciałbym teraz spojrzeć prosto w oczy dawnym malkontentom.

Rz: Podoba się panu współczesne kolarstwo?

Mieczysław Nowicki: Jest inne niż w moich czasach i nie jest to tylko moje zdanie, ale też Ryszarda Szurkowskiego, Tadeusza Mytnika, bo często na ten temat rozmawiamy. Za naszych czasów więcej było spontaniczności, naturalności. Dziś kolarze są uzależnieni od dyrektorów sportowych. Za pomocą nowoczesnych środków łączności otrzymują od nich polecenia, rozkazy. Cała strategia ustalana jest w aucie szefa grupy. Wypacza to rzeczywisty obraz kolarstwa, jego piękno. Wyścigi są w pełni reżyserowane. Dobrze to widać było podczas tegorocznego Tour de France.

Pozostało 93% artykułu

Ten artykuł przeczytasz z aktywną subskrypcją rp.pl

Zyskaj dostęp do ekskluzywnych treści najbardziej opiniotwórczego medium w Polsce

Na bieżąco o tym, co ważne w kraju i na świecie. Rzetelne informacje, różne perspektywy, komentarze i opinie. Artykuły z Rzeczpospolitej i wydania magazynowego Plus Minus.

Archiwum
Znaleźć sposób na nierówną walkę z korkami
Archiwum
W Kujawsko-Pomorskiem uczą się od gwiazd Doliny Krzemowej
Archiwum
O finansach samorządów na Europejskim Kongresie Samorządów
Archiwum
Pod hasłem #LubuskieChallenge – Łączy nas przyszłość
Archiwum
Nie można zapominać o ogrodach, bo dzięki nim żyje się lepiej